Выбрать главу

Ig zerknął teraz przelotnie na posążek Matki Boskiej i już odwracał wzrok, kiedy dotarło do niego, co widzi, i spojrzał jeszcze raz. Madonna wyglądała, jakby stanęła w płomieniach. Prawa połowa jej uśmiechniętej, świątobliwej twarzy poczerniała i skurczyła się jak spalona skwarka. Druga połowa rozpłynęła się jak wosk. Powstał na niej grymas. Igowi zakręciło się w głowie. Zachwiał się, przydepnął coś okrągłego i gładkiego, co wtoczyło mu się pod but i…

…na chwilę stała się noc, w górze wirowały gwiazdy, a on spojrzał w gałęzie, w łagodnie kołyszące się liście i powiedział:

– Widzę cię.

Do kogo się odezwał – do Boga? Zakołysał się, otoczony ciepłą nocą, a potem…

…klapnął ciężko na tyłek, usiadł z rozmachem na ziemi. Spojrzał pod nogi i zobaczył, że przydeptał butelkę, tę samą, którą tu przyniósł poprzedniej nocy. Pochylił się, potrząsnął nią i usłyszał chlupot wina.

Usiadł i spojrzał z niepokojem w gałęzie wiśni. Liście kołysały się łagodnie. Poruszył językiem, poczuł lepkość i brzydki smak w ustach. Wstał i poszedł do samochodu.

Po drodze przydepnął parę węży, nadal nie zwracając na nie uwagi. Odkorkował wino i pociągnął łyk. Było ciepłe po upalnym dniu, ale jemu to nie przeszkadzało. Smakowało jak Merrin, kiedy jej robił minetę – olejkiem i miedzią. I chwastami, jakby po godzinach spędzonych pod drzewem wchłonęło woń lata.

Podjechał do odlewni samochodem, lekko kołyszącym się na zarośniętej łące. Zbliżając się do budynku, szukał w nim oznak życia. W czasach jego dzieciństwa w gorące sierpniowe wieczory byłaby tu połowa młodych z Gideon, mających na coś nadzieję: na papierosa, piwo, pocałunek, macankę albo słodki smak własnej śmiertelności na trasie Evela Knievela. Ale ruiny stały puste i osamotnione w ostatnich promieniach słońca. Może od czasu śmierci Merrin nikt tu nie lubił przychodzić. Może rozeszła się pogłoska, że tu straszy. I może tak było.

Ig podjechał na tyły budynku. Zaparkował przy trasie Evela Knievela, w cieniu dębu. Z gałęzi zwisała niebieska spódnica z falbankami, długa czarna skarpetka i czyjś płaszcz, jakby drzewo rodziło spleśniałe ubrania. Przed przednim zderzakiem samochodu znajdowały się prowadzące ku rzece stare, zardzewiałe rury. Iggy wyłączył silnik i wysiadł.

Nie wchodził do odlewni od lat, ale wyglądała tak, jak pamiętał. Nie miała dachu, ceglane łuki i kolumny wznosiły się ku ukośnym czerwonawym promieniom słońca. Ściany pokrywała trzydziestoletnia warstwa nakładających się na siebie graffiti. Słowa nie dawały się odczytać, ale te pojedyncze wiadomości nie miały aż takiego znaczenia. Ig pomyślał, że we wszystkich chodzi o to samo: Istnieję; istniałem; chcę istnieć.

Jedna ściana częściowo się zawaliła; Ig obszedł stertę cegieł i taczkę pełną zardzewiałych narzędzi. W głębi największego pomieszczenia znajdował się komin. Żelazne drzwiczki pieca stały otworem; palenisko było tak duże, że można by w nie wpełznąć.

Zajrzał do środka i zobaczył materac otoczony kolekcją czerwonych ogarków. Z boku leżał zmięty, niegdyś błękitny koc, brudny i poplamiony. Jeszcze dalej, w kręgu miedzianego światła, dokładnie pod kominem, znajdowały się zwęglone resztki ogniska. Ig podniósł koc i powąchał. Poczuł smród starego moczu i dymu.

Wracając do samochodu po butelkę i komórkę, musiał wreszcie spostrzec, że pełzną za nim węże. Słyszał szelest ich ciał na suchej trawie, było ich kilkanaście. Chwycił spomiędzy chwastów kawał starego betonu i rzucił. Jeden wąż odpełzł w bok. Żaden nie ucierpiał. Wszystkie znieruchomiały, przyglądając mu się w ostatnich promieniach słońca.

Starał się patrzyć nie na nie, lecz na samochód; półmetrowy wąż spadł z dębu i klapnął na maskę gremlina z głuchym brzękiem. Ig z krzykiem odskoczył, a potem przyskoczył, żeby go zrzucić.

Chciał złapać gada za głowę, ale chwycił za nisko, w połowie. Wąż uniósł łeb i wbił mu zęby w dłoń. Ig miał wrażenie, że ktoś wkłuł mu w ciało wielką zszywkę. Rzucił węża w krzaki. Włożył kciuk do ust i poczuł smak krwi. Nie martwił się, w New Hampshire nie ma jadowitych węży. A nie, niezupełnie. Dale Williams lubił zabierać Merrin i Iga na wyprawy do White Mountains i często ich ostrzegał, żeby uważali na grzechotniki. Ale zawsze robił to z wesołym uśmiechem, a nikt poza nim nie wspominał o grzechotnikach w New Hampshire.

Ig odwrócił się do swojej gadziej świty. Węży było już ze dwadzieścia.

– Spierdalać! – ryknął.

Znieruchomiały, przyglądając się mu z wysokiej trawy uważnymi, zwężonymi oczami jak ze złotej folii – a potem zaczęły się rozpełzać, znikać w chwastach. Igowi wydało się, że jeden rzucił mu spojrzenie pełne rozczarowania.

Ruszył wielkimi krokami do odlewni i podciągnął się na rękach do drzwi znajdujących się prawie dwa metry nad ziemią. Jedna samica nie posłuchała i popełzła za nim aż do ruiny. Wiła się niespokojnie w dole, mała pończoszniczka o delikatnym wzorze. Patrzyła w górę roznamiętnionym, entuzjastycznym spojrzeniem groupie pod balkonem gwiazdy rocka, gotowa na wszystko, byle zostać zauważona i zaakceptowana.

– Idź się prężyć gdzie indziej! – krzyknął.

Może mu się wydawało, ale zaczęła się wić jeszcze szybciej, niemal ekstatycznie. Na myśl przyszła mu sperma wstrzyknięta w kanał rodny, wyzwolona erotyczna energia – rozpraszające skojarzenie. Odszedł czym prędzej.

*

Usiadł z butelką w piecu i z każdym łykiem wina ciemność otwierała się i rozszerzała, stawała się gęstsza. Gdy wysuszył ostatnią kroplę merlota i nie było sensu dłużej ssać szyjki butelki, zaczął ssać rankę na kciuku.

Nie brał pod uwagę spania w gremlinie – miał złe wspomnienia z ostatniego razu – a poza tym nie chciał po obudzeniu zobaczyć przedniej szyby przygniecionej kłębem węży.

Nie zapalił świeczek, bo musiałby iść do samochodu po zapalniczkę. Wolałby nie brnąć po ciemku wśród węży. Z całą pewnością go nie zostawiły.

Uznał, że w piecu powinna się znajdować zapalniczka albo pudełko zapałek. Sięgnął do kieszeni po komórkę, chcąc rozejrzeć się w blasku jej ekranika. Ale kiedy włożył rękę do kieszeni, oprócz telefonu znalazł coś jeszcze, płaskie kartonowe pudełko, które wydawało się, choć to niemożliwe…

Pudełko zapałek. Poczuł dreszcz na plecach. Nie palił i nie miał pojęcia, skąd się wzięły zapałki.

Na pudełku widniał czarny ozdobny napis ZAPAŁKI LUCYFERA oraz rysunek czarnego diabła w skoku, z odrzuconą do tyłu głową, zakrzywioną capią bródką i godzącymi w niebo rogami.

Przez chwilę znowu wróciło dręczące, bliskie wspomnienie tego, co się wydarzyło wczoraj w nocy, co zrobił, ale kiedy je chwycił, umknęło. Było śliskie jak wąż.

Otworzył szufladkę pudełka. Dwanaście zapałek ze złowrogimi sinawymi łebkami. Duże, grube, kuchenne zapałki. Wydzielały jakiś zapach, fetor psujących się jajek. Pomyślał, że są stare, tak stare, że będzie cudem, jeśli któraś się zapali. Przeciągnął pierwszą po drasce. Od razu zapłonęła z sykiem.

Zapalił świeczki. Było sześć ustawionych w luźnym półokręgu. Po chwili już rzucały czerwonawe światło na cegły, a jego cień skakał i miotał się na sklepionym suficie. Rogi dawały się zauważyć. Spojrzał w dół i przekonał się, że zapałka wypaliła mu się w palcach. Nie zauważył tego, nie poczuł bólu, gdy ogień skwierczał mu na skórze. Potarł kciuk i palec wskazujący, patrząc, jak zwęglone resztki zapałki się kruszą. Ukąszony kciuk już go nie bolał. W słabym świetle nawet nie widział rany.