Выбрать главу

Nie wiedział, która godzina. Nie nosił zegarka, ale miał komórkę. Na ekranie zobaczył, że dochodzi dziewiąta, kończy mu się bateria i ma pięć wiadomości na poczcie głosowej. Przyłożył telefon do ucha i odsłuchał je.

Pierwsza brzmiała:

– Ig, tu Terry. Vera jest w szpitalu. W jej fotelu zepsuły się hamulce, stoczyła się prosto na płot. Ma szczęście, że żyje. Rozbiła sobie twarz i złamała parę żeber. Trzymają ją na OIOM-ie, a za wcześnie, żeby się upić. Zadzwoń. – Sygnał i koniec. Ani jednej wzmianki o ich spotkaniu w kuchni, ale tym akurat Ig się nie zdziwił. Dla Terry'ego tego spotkania nie było.

Druga:

– Ig, tu mama. Wiem, że Terry powiedział ci o Verze. Utrzymują ją w śpiączce, dali jej kroplówkę z morfiny, ale przynajmniej jest stabilna. Rozmawiałam z Glenną. Nie wie, gdzie się podziewasz. Zadzwoń. Wiem, że dziś rozmawialiśmy, ale mam mętlik w głowie i nie mogę sobie przypomnieć, o czym ani kiedy. Kocham cię.

Ig parsknął śmiechem. Czego to ludzie nie wygadują. Z jaką łatwością kłamią.

Trzecia:

– Cześć, mały. Tu tata. Pewnie słyszałeś, że babcia Vera staranowała płot jak wykolejony pociąg. Właśnie sobie uciąłem drzemkę, a kiedy się obudziłem, na podwórku stała karetka. Powinieneś porozmawiać z mamą. Jest bardzo zdenerwowana. – A po chwili: – Miałem o tobie przezabawny sen.

Następna wiadomość była od Glenny:

– Twoja babcia jest na OIOM-ie. Jej wózek się rozbrykał i wpadła na płot twojego domu. Nie wiem, gdzie jesteś ani co robisz. Brat cię tu szukał. Jeśli odsłuchasz tę wiadomość, twoja rodzina cię potrzebuje. Powinieneś pojechać do szpitala. – Beknęła cicho. – Ops, przepraszam. Zjadłam dziś jeden pączek z supermarketu i chyba był nieświeży. Jeśli supermarketowe pączki w ogóle mogą być nieświeże. Żołądek boli mnie przez cały dzień. – Znowu urwała i dodała: – Pojechałabym do szpitala z tobą, ale nie zostałam przedstawiona twojej babci i prawie nie znam twoich rodziców. Myślałam dzisiaj, że to dziwne. A może i nie dziwne. Może to nie dziwne. Jesteś najmilszym facetem pod słońcem. Zawsze tak uważałam. Ale w głębi duszy czuję, że wstydziłeś się być ze mną po tylu latach z nią. Bo ona była taka czysta i dobra, i nigdy nie popełniała błędów, a ja jestem cała z błędów i wad. Nie mam do ciebie pretensji, wiesz? Że się wstydzisz. Niewiele to znaczy, ale sama nie mam o sobie dobrego zdania. Martwię się o ciebie, bracie. Zajmij się babcią. I sobą.

Ta wiadomość wytrąciła go z równowagi – a może raczej jego reakcja na nią. Był gotów gardzić Glenną, nienawidzić jej, ale wbrew własnej woli przypomniał sobie, dlaczego ją lubił. Glenna szczodrze i od niechcenia udzielała swego mieszkania i ciała, nie miała mu za złe jego użalania się nad sobą i obsesji na punkcie Merrin. I tak było: związał się z nią, bo w pewnym sensie pomagało mu towarzystwo kogoś równie porąbanego jak on, kogo mógłby trochę lekceważyć. Glenna była słodkim, popapranym byle czym. Miała tatuaż z króliczkiem Playboya, ale nie pamiętała, kiedy go sobie zrobiła – była zbyt pijana. Miała epizody z policjantami i gazem pieprzowym, awanturami na koncertach. Miała za sobą kilka związków, wszystkie chore: z żonatym, z agresywnym dilerem trawki, z facetem, który robił jej zdjęcia i pokazywał przyjaciołom. I oczywiście z Lee.

Zastanowił się nad tym, co mu dziś wyznała na temat Lee Tourneau – Lee, który był jej pierwszą szczeniacką miłością, który dla niej kradł. Ig dotąd nie wyobrażał sobie, żeby mógł być zazdrosny o erotyczne życie Glenny. Nie uważał ich znajomości za rozwojową. Dzielili mieszkanie i łóżko, ale nie przyszłość – lecz myśl o Glennie klęczącej przed Lee Tourneau, o Lee wdzierającym się w jej usta odebrała mu siły i przejęła obrzydzeniem graniczącym ze zgrozą. Bał się o Glennę, wiedząc, że Lee może jej zrobić krzywdę, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Poczta głosowa odgrywała ostatnią wiadomość i po chwili Terry znowu przemówił Igowi do ucha.

– Jeszcze jesteśmy w szpitalu – powiedział. – Serio, bardziej martwię się o ciebie niż o Verę. Nikt nie wie, gdzie jesteś, nie odbierasz tej zasranej komórki. Glenna twierdzi, że nie widziała cię od wczoraj. Pokłóciliście się? Jakoś marnie wyglądała. – Terry zamilkł, a kiedy znowu się odezwał, każde jego słowo zabrzmiało jak zważone i odmierzone, wybrane z nienaturalną starannością. – Wiem, że z tobą rozmawiałem, jakoś po przyjeździe, ale nie pamiętam, czy się umówiliśmy. Nie wiem. Głowa mi szwankuje. Jak odsłuchasz, zadzwoń. Daj znać, gdzie jesteś.

Ig myślał, że to już koniec. Że teraz brat się rozłączy. Ale usłyszał niepewny wdech, a potem Terry spytał ochryple i trwożnie:

– Dlaczego nie pamiętam, o czym ostatnio rozmawialiśmy?

*

Każda świeczka rzucała osobny cień na sklepiony ceglany sufit, więc nad Igiem stłoczyło się sześć diabłów bez twarzy, pochylonych nad trumną żałobników w czerni. Kołysały się na boki w rytmie pogrzebowej pieśni, słyszalnej tylko dla nich.

Ig skubał zębami bródkę, martwiąc się o Glennę, zastanawiając się, czy Lee Tourneau ją dziś odwiedzi, kiedy będzie go szukał. Zadzwonił do niej, ale od razu przełączyło go na pocztę głosową. Nie zostawił wiadomości. Nie wiedział, co powiedzieć. „Cześć, skarbie, nie wrócę dziś do domu… chcę pobyć sam, dopóki nie zdecyduję, co zrobić z rogami, które mi wyrosły na głowie. Aha, nie rób dziś laski Lee Tourneau. To zły człowiek". Skoro nie odebrała telefonu, to już śpi. Powiedziała, że nie czuje się dobrze. Więc dość. Starczy. Lee przecież nie będzie rąbać siekierą jej drzwi o dwunastej w nocy. Chce załatwić dawnego przyjaciela w sposób pociągający za sobą jak najmniej ryzyka.

Ig uniósł butelkę do ust, ale nic z niej nie wytrząsnął. Wypił wszystko. To go wkurzyło. Nie dość, że został wykluczony spomiędzy ludzi, to jeszcze musi być trzeźwy. Chciał wyrzucić butelkę i znieruchomiał, wpatrzony w otwarte drzwi pieca.

Węże jakoś znalazły wejście do odlewni i było ich mnóstwo. Ile tu przylazło, ze sto? Utworzyły falujący kłąb zwrócony w stronę pieca pyszczkami o lśniących czarnych ślepiach. Po chwili wahania rzucił butelkę, która uderzyła w podłogę przed nimi, bryzgając szkłem. Większość węży odpełzła, znikła w stertach cegieł lub wyśliznęła się przez jedne z wielu drzwi. Ale niektóre tylko się trochę cofnęły i zatrzymały, mierząc go niemal oskarżycielskim spojrzeniem.

Zatrzasnął drzwi pieca i rzucił się na cuchnące posłanie, nakrywając się kocem. Jego myśli były jak gwar gniewnych głosów, ludzi krzyczących na niego, wyznających swoje grzechy, proszących o pozwolenie na popełnienie nowych. Myślał, że dziś już nie zazna snu, ale sen narzucił mu worek na głowę. Ig na sześć godzin stracił przytomność. Jakby umarł.

ROZDZIAŁ 25

Obudził się w piecu, otulony w stary, śmierdzący sikami koc. U stóp komina panował orzeźwiający chłód, a on czuł się silny i zdrowy. A gdy oprzytomniał, przyszła mu do głowy myśl, najszczęśliwsza myśl w jego życiu. To był sen. Wszystkie wydarzenia poprzedniego dnia mu się przyśniły.

Był pijany i znękany, obsikał krzyż i Matkę Boską, przeklinał Boga i własne życie, zdominowała go destrukcyjna wściekłość – tak, to wszystko się wydarzyło. Potem, w okresie zaćmienia, przywlókł się do odlewni i stracił przytomność. Reszta była wyjątkowo realistycznym koszmarem: odkrycie rogów, wysłuchiwanie kolejnych okropnych wyznań i wreszcie najgorszego – strasznej, niewiarygodnej tajemnicy Terry'ego, zwolnienie hamulca fotela i zepchnięcie Very ze wzgórza, wizyta w biurze kongresmena i niepokojąca konfrontacja z Lee Tourneau i Erikiem Hannitym, a potem powrót do odlewni, ukrycie się w tym wygasłym wielkim piecu przed stadem zakochanych w nim węży.