Westchnął z ulgą i dotknął skroni. Rogi były twarde jak kość i promieniowały nieprzyjemnym, gorączkowym żarem. Otworzył usta, żeby krzyknąć, ale ktoś go ubiegł.
Żelazne drzwiczki pieca i ceglane sklepienie tłumiły dźwięki, lecz jakby z wielkiej odległości dobiegł go przeraźliwy, dramatyczny krzyk, a potem śmiech. „Nie! Przestańcie!" – krzyczała dziewczyna. Ig pchnął drzwiczki pieca. Krew łomotała mu w żyłach.
Wypełzł z pieca w przejrzyste, czyste światło poranka. Kolejny drżący krzyk strachu – lub bólu – rozległ się po lewej stronie, zza pozbawionego drzwi wejścia. Nie, to nie krzyczała dziewczyna, tylko spanikowany chłopiec. Ig jak na skrzydłach przemknął po betonowej podłodze, minął taczkę pełną starych, rdzewiejących narzędzi. Chwycił pierwsze, które wpadło mu w rękę, nie zatrzymując się, nie patrząc, byle tylko mieć czym uderzyć.
Byli na zewnątrz, na asfalcie. Trzech ubranych i jeden w samych za ciasnych białych bokserkach, umazany błotem. Chudy, o długim torsie, miał najwyżej trzynaście lat. Pozostali byli starsi, z pierwszych klas liceum.
Chłopak z ogoloną głową w kształcie żarówki siedział na rozebranym dzieciaku, paląc papierosa. Parę kroków dalej stał grubas w białej koszulce. Miał spoconą, rozradowaną twarz i przeskakiwał z nogi na nogę, aż trzęsły mu się po dziewczyńsku wypukłe piersi. Najstarszy chłopiec stał po lewej stronie, trzymając za ogon małą, wijącą się pończoszniczka. Ig ją rozpoznał – niemożliwe, lecz prawdziwe. To ona rzucała mu wczoraj powłóczyste spojrzenia. Wyginała ciało, usiłując unieść się na tyle, by ukąsić trzymającą ją rękę, lecz na próżno. Ten trzeci chłopiec miał w drugiej ręce ogrodowy sekator. Ig znajdował się za nimi, w drzwiach prawie dwa metry nad ziemią.
– Dość! – krzyczał chłopiec w majtkach. Twarz miał brudną, ale łzy wyżłobiły w pyle różowe linie. – Przestań, Jesse! Dość!
Ten z papierosem – Jesse – strzepnął mu popiół na twarz.
– Zamknij się, wypierdku. Będzie dość, gdy ja tak powiem.
Chłopiec już miał parę oparzeń po papierosie. Ig naliczył trzy lśniące, jaskrawoczerwone oparzenia jedno obok drugiego, zajmujące tylko jakieś trzy centymetry skóry. Układały się w trójkąt.
– Wiesz, dlaczego wypaliłem ci trójkąt? – spytał Jesse. – Tak hitlerowcy oznaczali pedałów. To twój znak. Nie musiałbym się posunąć tak daleko, ale kwiczałeś, jakby cię w dupę rżnęli. Poza tym jedzie ci z paszczy fiutem.
– Ha! – zawołał grubas. – A to śmieszne!
– Mam tu coś w sam raz na pozbycie się tego fiutowego smrodu – powiedział wyrostek z wężem. – Wypłuczemy mu ryj.
Uniósł sekator, umieścił go za łbem pończoszniczki i jedną ręką nacisnął uchwyt. Rozległo się wilgotne chrupnięcie i głowa w kształcie rombu odbiła się od asfaltu z głośnym pacnięciem, jakie wydają gumowe piłki. Ciało węża drgnęło gwałtownie, zwijało się i rozwijało w silnych spazmach.
– Ooooo! – wrzasnął grubas, podskakując w miejscu. – Zdekapowałeś dziada, Rory!
Rory przykucnął przy nagim chłopcu. Krew bluzgała z gada w szybkim rytmie tętna.
– Ssij – rozkazał Rory, przysuwając truchło do ust chłopca.
– Ssij, to Jesse da ci spokój.
Jesse parsknął śmiechem i głęboko zaciągnął się papierosem, którego czubek rozświetlił się intensywną, jadowitą czerwienią.
– Dość tego – odezwał się Ig głosem, który wydał mu się obcy. Brzmiał nisko i głucho, jakby dobiegał z komina.
Papieros w ustach Jessego wybuchł jak petarda, eksplodując białym światłem. Dręczyciel wrzasnął i upadł w wysoką trawę. Ig zeskoczył w chwasty i dziabnął trzymanym w ręku narzędziem – starymi widłami o trzech zakrzywionych, pokrytych rdzą zębach – w brzuch grubego. Jakby trącił oponę, poczuł przez trzonek sprężysty opór. Grubas kaszlnął i stracił równowagę.
Ig odwrócił się i wymierzył widły w Rory'ego, który upuścił gadzie truchło. Spadło na asfalt i zaczęło się miotać, jakby jeszcze żyło i usiłowało odpełznąć.
Rory powoli wstał i wszedł tyłem na niską stertę desek, starych puszek i zardzewiałych drutów. Śmieci ustąpiły mu spod nóg, zakołysał się i usiadł.
Ig poczuł przeszywający mu płuca ból, palący żar, taki sam jak przy zbliżającym się ataku astmy. Odetchnął, usiłując się pozbyć ucisku w piersi. Z nozdrzy buchnął mu dym. Kątem oka zauważył, że chłopak w slipach dźwiga się na kolana i wyciera twarz rękami, dygocząc.
– Chciałbym uciec – odezwał się Jesse.
– Ja też – dodał grubas.
– Zostawmy Rory'ego, niech tu umiera. Jesteśmy mu coś winni czy jak?
– Przez niego musiałem całe dwa tygodnie zostawać po lekcji, bo zalał łazienkę, a ja nie zatkałem nawet jednego kibla – oznajmił grubas. – Tylko patrzyłem. Niech się goni. Chcę żyć!
– Więc lepiej uciekajcie – powiedział Ig.
Jesse i grubas rzucili się pędem do lasu.
Ig wbił widły w ziemię. Oparł się na rękojeści i spojrzał na nastolatka na stercie śmieci. Rory nie starał się wstać. Gapił się na niego z fascynacją.
– Wyznaj mi swój największy grzech – odezwał się Ig. – Chcę wiedzieć, czy to twój debiut, czy też robiłeś już gorsze rzeczy.
– Ukradłem mamie czterdzieści dolców na piwo, a mój starszy brat John pobił ją, kiedy powiedziała, że nie wie, gdzie się podziały – odpowiedział automatycznie Rory. – John myślał, że wydała na zdrapki i teraz kłamie, a ja się nie odzywałem, bo bałem się też oberwać. Gdy ją bił, tak to brzmiało, jakby ktoś kopał w arbuz. Twarz jeszcze się jej nie wygoiła i robi mi się niedobrze, kiedy ją całuję na dobranoc. – W kroku jego dżinsowych szortów pojawiła się rosnąca ciemna plama. – Zabijesz mnie?
– Nie dziś. Idź. Pozwalam ci odejść.
Smród moczu Rory'ego przejął go obrzydzeniem, ale starał się tego nie zdradzać.
Rory wstał; nogi wyraźnie mu się trzęsły. Zsunął się ze sterty i zaczął się wycofywać w stronę lasu, nie spuszczając oczu z Iga i wideł. Nie uważał i niemal przewrócił się o gołego chłopca, który nadal siedział na ziemi, tulił do piersi naręcze ubrań i patrzył na Iga jak na ropiejące ścierwo.
– Pomóc ci wstać? – spytał Ig, podchodząc do niego. Chłopiec zerwał się na nogi i odskoczył o parę kroków. – Nie zbliżaj się!
– Nie pozwalaj się dotknąć – odezwał się Rory.
Ig spojrzał chłopcu w oczy i powiedział, siląc się na cierpliwość:
– Ja tylko chcę pomóc.
Dzieciak odsłonił zęby w grymasie obrzydzenia, ale jego oczy miały to zamglone, nieobecne spojrzenie, z którym Ig już się zaczął oswajać – spojrzenie świadczące, że rogi wywierają na niego wpływ.
– Nie pomagasz – oznajmił. – Wszystko spieprzyłeś.
– Przypalali cię!
– Co z tego? Wszystkie koty z drużyny pływackiej dostają znak. Miałem tylko possać jednego małego węża, by pokazać, że smakuje mi krew, i potem byłbym jednym z nich. A ty wszystko zepsułeś.
– Wynoście się do diabła. Obaj!
Rory i chłopiec puścili się pędem. Dwaj pozostali czekali w lesie. Na chwilę wszyscy zatrzymali się w pachnącym żywią mroku drzew.
– Kto to? – spytał Jesse.
– Straszny jest – mruknął Rory.
– Chcę uciec – powiedział grubas. – I o wszystkim zapomnieć.
Wówczas Igowi przyszedł do głowy pewien pomysł.
– Nie. Nie zapominajcie. Zapamiętajcie, że tu jest coś strasznego. Powiedzcie wszystkim. Powiedzcie, żeby nie zbliżali się do starej odlewni. To miejsce należy teraz do mnie.
Czy dzięki swej nowej mocy narzuci im tę pamięć? Wszyscy inni o nim zapominali. Ale może się uda.