Выбрать главу

Zastanawiał się, czy nie zaparkować na drodze jakieś pół kilometra od domu i pójść do niego pieszo, przeskoczyć przez mur na tyłach, zakraść się do środka, ale potem machnął na to ręką. Było za gorąco na takie wygłupy, a jemu za bardzo chciało się jeść. Podjechał gremlinem pod same drzwi.

Przed domem stał tylko wynajęty mercedes Terry'ego.

Ig zatrzymał samochód i siedział w nim przez jakiś czas, nasłuchując. Chmura migotliwego pyłu napłynęła w ślad za nim i otoczyła gremlina w rozprażonym, usypiającym bezruchu wczesnego popołudnia. Może Terry zostawił samochód i zabrał się do szpitala z rodzicami. Ta sytuacja była najbardziej prawdopodobna, ale Ig jakoś w to nie wierzył. Wiedział, że brat jest w domu.

Nie starał się zachowywać cicho. Prawdę mówiąc, wysiadając z samochodu, trzasnął drzwiczkami, a potem stanął, patrząc na dom. Czy zobaczył jakiś ruch na piętrze, kogoś odchylającego firankę, by sprawdzić, kto przyjechał? Może mu się wydawało.

Wszedł do środka. Telewizor w salonie był wyłączony, komputer w gabinecie matki także. W kuchni urządzenia w obudowie z nierdzewnej stali szumiały pracowicie. Ig przysunął stołek, otworzył drzwi i zaczął jeść prosto z lodówki. Wypił pół kartonu zimnego mleka ośmioma długimi łykami, a potem zaczekał na nieunikniony ból, ostre dźgnięcie za rogami i przejściowe zamroczenie. Kiedy mu przeszło i znowu odzyskał wzrok, zauważył przykryty folią półmisek faszerowanych jajek z sosem diabelskim. Matka pewnie zrobiła je na urodziny Very. Teraz się nie przydadzą. Ig uznał, że Vera dostaje coś odżywczego w kroplówce. Zjadł palcami wszystkie. Były 666 razy lepsze niż te, które gotował sobie u Glenny.

Właśnie oblizywał talerz, obracając go w rękach jak kierownicę, kiedy z góry dobiegł go męski głos. Zastygł, nasłuchując. Po chwili znowu usłyszał mamrotanie. Odstawił talerz do zlewu, zdjął nóż z magnetycznego paska na ścianie, największy ze wszystkich. Oderwał go z cichym zgrzytem. Nie wiedział, na co mu nóż, ale z nim w ręku czuł się lepiej. Po tym, co się wydarzyło w mieszkaniu Glenny, uznał, że brak broni to duży błąd. Wszedł po schodach. Dawny pokój brata znajdował się na końcu długiego korytarza na piętrze.

Ig lekko pchnął drzwi nożem. Parę lat temu rodzice przerobili ten pokój na gościnny, chłodny i bezosobowy jak pokój hotelowy. Brat spał na plecach, zasłaniając oczy ręką. Wydał pomruk obrzydzenia i oblizał wargi. Ig zerknął na nocną szafkę i zobaczył na niej fiolkę benadrylu. Jemu przypadła w udziale astma, a brat miał alergię na wszystko: pszczoły, orzechy, pyłek, kocią sierść, New Hampshire, anonimowość. To mamrotanie i bełkot były efektem działania leku przeciwalergicznego, który zawsze pogrążał Terry'ego w ciężkim, niespokojnym śnie. Terry pomrukiwał, jakby dochodził do smutnych, lecz ważnych wniosków.

Ig podszedł cicho i usiadł na nocnej szafce. Beznamiętnie, na chłodno zastanowił się, czy zatopić nóż w piersi Terry'ego. Potrafił sobie wyobrazić cały ten akt – jak najpierw przygniecie brata kolanem do łóżka, znajdzie miejsce między żebrami i oburącz wbije tam ostrze, podczas gdy Terry będzie wolno przytomnieć.

Nie mógłby zabić Terry'ego. Wątpił, czyby mógł zasztyletować nawet śpiącego Lee Tourneau.

– Keith Richards – wymamrotał dość wyraźnie Terry, zaskakując Iga, który zerwał się na równe nogi. – Uwielbia ten kurewski program.

Ig czekał, czy brat odejmie rękę od oczu i usiądzie, mrugając ospale, ale Terry się nie obudził, gadał przez sen. Mówił o Hollywood, o swojej cholernej pracy, o klepaniu się po plecach ze sławnymi gwiazdami rocka, o oglądalności, rżnięciu modelek. Vera była w szpitalu, Ig zaginął, a Terry śnił o dobrych czasach w krainie „Hothouse". Nienawiść na chwilę zaparła Igowi dech, jego płuca walczyły, by wypełnić się tlenem. Terry na pewno wraca jutro na Zachodnie Wybrzeże. Nienawidził prowincji, nigdy nie zostawał tu ani o minutę dłużej, niż musiał, nawet przed śmiercią Merrin. Ale nie ma powodu, żeby wrócił ze wszystkimi palcami. Był tak nieprzytomny, że Ig mógłby wziąć jego prawą dłoń, tę od grania, położyć na nocnej szafce i obciąć palce jednym ciachnięciem noża. Skoro Ig stracił swoją wielką miłość, Terry musi się obyć bez swojej. Może wtedy nauczyłby się grać na mirlitonie.

– Nienawidzę cię, ty egoistyczny skurwielu – szepnął Ig, ujął nadgarstek brata i wtedy…

Terry budzi się gwałtownie, rozgląda się przekrwionymi oczami, nie wie, gdzie jest. Nieznajomy samochód na nieznanej drodze, deszcz siekący tak gwałtownie, że wycieraczki nie nadążają, noc, mgliste, rozkołysane na wichrze drzewa i niebo pełne czarnych, kłębiących się chmur. Pociera ręką twarz, usiłując oprzytomnieć, podnosi wzrok, z jakiegoś powodu spodziewając się, że młodszy brat siedzi obok niego, ale widzi Lee Tourneau za kierownicą jadącego w ciemnościach samochodu.

Zaczyna mu się przypominać wieczór, fakty wracają do niego w przypadkowym porządku, jak krążki przesuwające się między kołkami w grze plinko. Coś ma w lewej ręce – zgniecionego jointa, nie jakiegoś cienkiego, ale gruby jak kciuk zwitek trawy z Tennessee Valley. Dziś jeździł z Lee; wpadli do dwóch barów i na ognisko na plaży pod mostem przy Old Fair Road. Za dużo palił i pił, i już czuje, że jutro rano będzie tego żałował. Rano musi zawieźć Iga na lotnisko, bo jego braciszek wybiera się do starej wesołej Anglii, Boże błogosław królowej. Ranek już za parę godzin. Terry na razie nie jest w stanie nikogo nigdzie odwozić, a kiedy zamyka oczy, cadillac Lee się przechyla w lewo jak kawałek masła ześlizgujący się po przechylonej patelni. Z tym uczuciem nie można zasnąć.

Siada, zmuszając się do skupienia wzroku. Wydaje mu się, że jadą krętą szosą na obrzeżach miasta, objeżdżają trzy czwarte Gideon, co nie ma sensu – przecież tu nie ma nic oprócz starej odlewni i The Pit, a nie mają czego szukać w żadnym z tych miejsc. Gdy opuścili plażę, Terry założył, że Lee wiezie go do domu, i cieszył się z tego. Na myśl o własnym łóżku, wykrochmalonej pościeli i mięciutkiej puchowej pierzynie niemal dygotał z rozkoszy. W domu najlepsze jest to, że można się obudzić w dawnym pokoju, w dawnym łóżku, z dołu dobiega zapach świeżo parzonej kawy, przez żaluzje przesiewają się promienie słońca, a cały dzień czeka, żeby go rozpocząć. Ale o reszcie Gideon Terry chętnie zapomni.

Dzisiejszy dzień idealnie ilustruje to wszystko, za czym Terry nie będzie tęsknić. Spędził przy ognisku całą godzinę i czuł się obco, równie dobrze mógłby przyglądać się wszystkiemu przez szybę – furgonetkom zaparkowanym przy nabrzeżu, pijanym kolegom, którzy siłowali się na płyciźnie, dziewczynom, które ich dopingowały, cholernemu Judasowi Coyne'owi z boomboksem, gościowi, według którego skomplikowana melodia to cztery akordy zamiast trzech. Życie wśród buraków. Gdy w górze rozległ się grzmot i zaczęły kapać pierwsze gorące, ciężkie krople deszczu, Terry uznał, że szczęście się do niego uśmiechnęło. Nie rozumiał, jak ojciec mógł tu mieszkać dwadzieścia lat. On z trudem wytrzymywał siedemdziesiąt dwie godziny.

Teraz trzyma w lewej ręce podstawowy środek znieczulający i choć wie, że już przedobrzył, coś go kusi, żeby zapalić jointa i zaciągnąć się jeszcze raz. Zrobiłby to, gdyby towarzyszył mu ktoś inny, nie Lee Tourneau. Nie żeby Lee komentował albo jakoś dziwnie na niego patrzył, ale to przecież pracownik kongresmena, który angażuje się w walkę z narkotykami, ultrachrześcijanina i wyznawcy wartości rodzinnych, i gdyby policja zatrzymała samochód pełny marihuanowego dymu, to Lee by dostał po dupie.