– Dzięki, że mnie zabrałeś. Uratowałeś mi życie.
– Gdzie Ig? – pyta Terry.
Merrin zerka na niego, ale nie potrafi mu spojrzeć w oczy, a Terry natychmiast zaczyna żałować, że spytał.
– Nie… nie wiem. Wyszedł.
– Powiedziałaś mu? – pyta Lee.
Ona krzywi usta w podkówkę. Odwraca się do przedniej szyby, spogląda na knajpę i nie odpowiada.
– Jak to przyjął? – pyta Lee.
Terry widzi odbicie jej twarzy. Merrin zagryza wargę, żeby nie płakać.
– Jedźmy już – odpowiada.
Lee włącza migacz i zawraca.
Terry chce dotknąć jej ramienia, jakoś ją pocieszyć, dać jej do zrozumienia, że bez względu na to, co się wydarzyło w knajpie, nie ma jej tego za złe. Ale jej nie dotyka, nigdy by jej nie dotknął. Zna ją od dziesięciu lat i zawsze zachowywał przyjacielski dystans, nawet w wyobraźni, ani przez chwilę nie pozwolił sobie na wpuszczenie jej do swoich seksualnych fantazji. Nie byłoby w tym nic złego, a jednak wyczuwa, że mimo wszystko coś by naraził na szwank. Co? Nie wie. Dla niego słowo „dusza" oznacza część skrzypiec.
Więc mówi tylko:
– Hej, mała, chcesz moją kurtkę?
Bo Merrin dygocze w przemoczonym ubraniu.
Lee dopiero teraz to dostrzega – co jest dziwne, przecież ciągle na nią zerka, patrzy na nią równie często jak na drogę – i przykręca klimatyzację.
– Nic mi nie jest – mówi ona, ale Terry już zdejmuje kurtkę. Merrin przykrywa nią nogi. – Dzięki, Terry – mówi słabym głosikiem i dodaje: – Pe… pewnie myślisz…
– Nic nie myślę, więc wyluzuj.
– Ig…
– Na pewno sobie poradzi. Nie martw się.
Merrin rzuca mu bolesny, wdzięczny uśmiech, a potem pyta:
– To boli?
Lekko dotyka jego czoła. Terry cofa się odruchowo przed jej dłonią. Merrin patrzy na swą zakrwawioną rękę.
– Powinieneś sobie przyłożyć ga… gazik…
– Spoko, to nic – odpowiada Terry.
Merrin kiwa głową odwraca się i natychmiast przestaje się uśmiechać. Składa coś i rozkłada, i znowu składa, raz po raz. Krawat. Krawat Iga. To wydaje się jakoś gorsze niż jej łzy i Terry musi odwrócić wzrok. Ujaranie już mu nie sprawia przyjemności. Wolałby położyć się gdzieś bez ruchu i zamknąć oczy na parę minut. Zdrzemnie się, wstanie rześki i przytomny. Ta wieczorna wyprawa jest do niczego, a on chce zrzucić na kogoś winę, mieć się na kogo wściec. Decyduje się na Iga.
Wkurza go, że Ig odjechał, zostawił ją na deszczu i zachował się tak niedojrzale, że aż błazeńsko. Błazeńsko, choć nie zaskakująco. Merrin była jego dziewczyną, kochanką, pocieszycielką, doradczynią, ochronną barierą między nim a światem, jego najlepszą przyjaciółką. Czasami wydawało mu się, że Ig ożenił się z nią jako piętnastolatek. Ten związek zaczął się jak licealna znajomość i taki pozostał. Terry jest pewien, że Ig nigdy nie pocałował innej dziewczyny, nie mówiąc już o bzykaniu. On sam już od jakiegoś czasu myślał, że brat powinien mieć większe doświadczenie. Nie dlatego, że Terry nie chce, żeby Ig był z Merrin, lecz… miłość musi mieć porównanie. Bo pierwsze związki są z natury niedojrzałe. Dlatego Merrin chciała, żeby oboje dorośli. Co w tym złego?
Jutro rano w drodze na lotnisko Terry będzie z bratem sam na sam i odbędzie z nim zasadniczą rozmowę na parę tematów. Wytłumaczy, że to, co Ig sądzi o Merrin i ich związku – że są sobie przeznaczeni, że ona jest wspanialsza niż inne dziewczyny, że ich miłość jest wyjątkowa, że ich wspólne życie obfituje w małe cuda – to klaustrofobiczna pułapka. Że jeśli Ig teraz nienawidzi Merrin, to dlatego, że zobaczył w niej prawdziwą kobietę, z wadami, pragnieniami i potrzebą, by żyć naprawdę, nie w marzeniach Iga. Że Merrin kocha go na tyle, by dać mu wolność, a on musi zrobić to samo, że jeśli się kogoś kocha, trzeba go uwolnić i… cholera, to piosenka Stinga.
– Merrin, w porządku? – pyta Lee.
Merrin nadal dygocze, niemal konwulsyjnie.
– Nie. Zatrzymaj się. Zatrzymaj się tutaj.
Ostatnie trzy słowa wypowiada gwałtownie i bardzo wyraźnie.
Droga do starej odlewni zbliża się po prawej, szybko, za szybko, żeby skręcić, ale Lee jakoś skręca. Terry przytrzymuje się oparcia siedzenia Merrin i tłumi krzyk. Opony z prawej strony najeżdżają na miękki żwir, który bryzga spod nich w drzewa. Na drodze zostaje metrowe zagłębienie.
Krzak zgrzyta o zderzak. Cadillac podskakuje na wykrotach, nadal zbyt rozpędzony. Szosa znika w tyle. Przed nimi pojawia się łańcuch biegnący w poprzek drogi. Lee ostro hamuje, kierownica wymyka mu się z rąk, tyłem samochodu zarzuca. Cadillac zatrzymuje się, dotykając reflektorem łańcucha, napierając na niego maską. Merrin otwiera drzwi, wychyla się i wymiotuje. Raz. Drugi. Cholerny Ig, w tej chwili Terry go nienawidzi.
Nie przepada też za Lee, który jeździ jak wariat. Na pewno się zatrzymali, a jednak Terry ma wrażenie, jakby jechali nadal, wciąż przechyleni w bok. Gdyby trzymał jeszcze jointa, wyrzuciłby go przez okno – sama myśl, że miałby go włożyć do ust, jest odrażająca jak połknięcie żywego karalucha – ale joint zniknął z jego dłoni, a on nie ma pojęcia, gdzie go podział. Dotyka skaleczonej, opuchniętej skroni i krzywi się z bólu.
Deszcz powoli puka w szybę. Ale to nie deszcz, już nie. To tylko woda skapuje z liści. Jeszcze pięć minut temu ulewa była tak gwałtowna, że krople odskakiwały od ziemi. Przeminęła szybko, jak to letnie burze.
Lee wysiada, obchodzi samochód i przykuca obok Merrin. Szepcze coś do niej spokojnie, rozsądnie. Ale jej odpowiedź mu się nie podoba. Powtarza swoją propozycję i tym razem Merrin odpowiada głośniej, nieprzyjaznym tonem:
– Nie, Lee. Chcę wrócić do domu, przebrać się w coś suchego i pobyć sama.
Lee wstaje, idzie do bagażnika i coś z niego wyjmuje. Sportową torbę.
– Mam ciuchy do ćwiczeń. Koszulkę. Spodnie. Suche i cieple. I niezarzygane.
Merrin dziękuje i wysiada w wilgotny, parny, wietrzny mrok pełen owadziego brzęku. Na ramionach ma sportową kurtkę Terry'ego. Sięga po torbę, ale Lee nie wypuszcza jej z rąk.
– Zrozum, musiałaś to zrobić. Jak mogłaś pomyśleć, że możesz… że moglibyście…
– Daj mi się przebrać, dobrze?
Merrin wyszarpuje mu torbę i rusza drogą. Wchodzi w światło reflektorów, w którym jej powiewna spódnica i bluzka stają się przezroczyste. Terry zmusza się, żeby odwrócić wzrok, i zauważa, że Lee też się gapi. Po raz pierwszy zastanawia się, czy dobry stary Lee Tourneau przypadkiem nie podkochuje się w Merrin Williams – a przynajmniej czy mu nie staje na jej widok. Merrin oddala się, początkowo po świetlistym trakcie reflektorów, potem schodzi ze żwirowej ścieżki w mrok. To ostatnia chwila, kiedy Terry widzi ją żywą.