Выбрать главу

Lee stoi koło otwartych drzwi pasażera, gapiąc się za dziewczyną, jakby się wahał, czy powinien wsiąść. Terry chce mu powiedzieć, żeby wsiadał, ale nie potrafi zdobyć się na taki wydatek energii. Sam też przez jakiś czas patrzy za Merrin, a potem wszystko to robi się nie do zniesienia. Nie podoba mu się, że ta ciemność jakby oddycha, rozszerza się i kurczy. Reflektory wyłaniają z mroku kawałek polany za odlewnią i nie podoba mu się, jak mokra trawa faluje nieustannie, z niepokojem. Słyszy jej szelest przez otwarte drzwi. Właściwie syk, jak z terrarium. Ponadto nadal ma delikatne, ale mdlące wrażenie, że przechyla się w bok, zsuwa bezradnie w stronę jakiegoś miejsca, w którym nie chce się znaleźć. Ból w prawej skroni też nie pomaga. Terry wyciąga się na tylnym siedzeniu, rozprostowuje nogi.

Tak już lepiej. Plamista brązowa tapicerka też się porusza, jak obłoczki bitej śmietanki na powoli mieszanej kawie, ale to akurat dobrze, to miłe, kiedy się jest najaranym, to się kojarzy z bezpieczeństwem. W przeciwieństwie do tej mokrej trawy falującej ekstatycznie.

Terry musi na czymś skupić myśli, na czymś kojącym, musi znaleźć jakieś marzenie, które uspokoi jego znękany umysł. Organizacja produkcji załatwia gości na następny sezon, zwykłą zbieraninę obecnych i dawnych gwiazd, czarnych i białych, Mos Def, Def Leppard, The Eels i The Crowes, i wszelkie inne stworzenia z popkulturowego bestiariusza, ale Terry najbardziej cieszy się na Keitha Richardsa, który parę miesięcy temu był w Viper Room z Johnnym Deppem i powiedział Terry'emu, że jego program jest zajefajny, i że byłby zajebiście, kurwa, szczęśliwy, gdyby go zaproszono, byle kiedy, byle gdzie, tylko poproście i czemu tak długo zwlekacie? To by było cholernie fajnie, zaprosić Richardsa i dać mu całe ostatnie półgodziny. Szefowie z Foksa będą wściekli, nie znoszą, kiedy Terry olewa format i zmienia program w koncert – już mu mówiono, że wtedy pół miliona widzów przełącza się na Lettermana – ale zdaniem Terry'ego szefowie mogą pocałować Keitha Richardsa w jego żylastego zdartego fiuta.

Po chwili zaczyna odpływać. We śnie Perrish gra z Keithem Richardsem przed rozradowanym tłumem, tak z osiemdziesiąt tysięcy ludzi, którzy z jakiegoś powodu zgromadzili się w starej odlewni. Grają „Sympathy for The Devil", a Terry zgodził się zaśpiewać, bo Mick jest w Londynie. Sunie do mikrofonu i woła do skaczących, rozognionych widzów, że ma pieniądze i gust, co stanowi cytat z piosenki, a jednocześnie jest prawdą. Potem Keith Richards unosi gitarę i gra stary diabelski blues. Jego bandyckie, pijackie solo trudno uznać za kołysankę, a jednak ukołysało Terry'ego Perrisha do snu.

*

Budzi się raz, na chwilę, kiedy znowu ruszają, Cadillac sunie po gładkiej wstążce nocy, Lee siedzi za kierownicą, fotel pasażera jest pasty. Terry leży pod swoją kurtką. Pewnie okryła go Merrin, kiedy wróciła do samochodu – charakterystyczny dla niej serdeczny gest. Choć kurtka jest mokra, brudna, a na niej spoczywa coś ciężkiego, przygniata mu kolana. Terry sięga ku temu czemuś, unosi mokry kamień wielkości i kształtu strusiego jaja, z przylepionymi do niego twardymi nićmi zabłoconej trawy. Ten kamień coś znaczy – Merrin położyła go z jakiegoś powodu – ale Terry jest zbyt otępiały i zaspany, żeby docenić żart. Kładzie kamień na podłodze. Jest na nim coś lepkiego, jakby flaki ślimaka; Terry wyciera palce o koszulę, wygładza kurtkę na udach i znowu się kładzie.

Zraniona lewa skroń pulsuje, obolała i spuchnięta. Terry przyciska do niej lewą dłoń. Nadal krwawi.

– Merrin pojechała?

– Co? – rzuca Lee.

– Merrin. Zajęliśmy się nią?

Lee przez jakiś czas nie odpowiada. Wreszcie mówi:

– Tak. Zajęliśmy się.

Terry kiwa głową z zadowoleniem i mówi:

– Jest w porządku. Mam nadzieję, że ułoży się jej z Igiem.

Lee milczy.

Terry czuje, że znowu osuwa się w sen o graniu z Keithem Richardsem. Widownia popisuje się przed nim tak samo, jak on popisuje się przed nią. Ale – wahając się na krawędzi przytomności – jeszcze słyszy własny głos zadający pytanie, które aż do tej chwili nie przyszło mu do głowy.

– O co chodzi z tym kamieniem?

– Dowód – mówi Lee.

Terry kiwa głową – odpowiedź wydaje się rozsądna – i oznajmia:

– Dobrze. Nie dajmy się wsadzić. W miarę możności.

Lee śmieje się – przeraźliwy, podobny do mokrego kaszlu dźwięk, jakby kot krztusił się kłębkiem sierści – a Terry myśli, że jeszcze nigdy nie słyszał jego śmiechu i że wcale mu się nie podoba. Potem znowu zapada w błogą nieświadomość. Ale tym razem nie czekają na niego miłe wizje. Marszczy brwi przez sen, jakby usiłował odgadnąć hasło krzyżówki, słowo, które powinien znać.

Jakiś czas później otwiera oczy i uświadamia sobie, że samochód stoi. I to stoi od jakiegoś czasu. Terry nie ma pojęcia, skąd to wie, ale wie.

Jeszcze nie świta, lecz noc się wycofuje, już zgarnęła i schowała większość gwiazd. Wielkie, jasne, spiętrzone chmury, pozostałości po nocnej burzy, suną na tle czarnego nieba. Terry ma na nie dobry widok przez boczne okno. Czuje woń nasyconej deszczem trawy i rozgrzewającej się ziemi. Siada i widzi, że Lee zostawił uchylone drzwi od strony kierowcy.

Sięga na podłogę po kurtkę. Chyba spadła, zsunęła mu się z nóg we śnie. Znajduje tylko skrzynkę na narzędzia. Siedzenie kierowcy jest złożone. Terry wychodzi na zewnątrz.

Strzela mu w kręgosłupie, kiedy rozkłada ramiona i się przeciąga. Potem nieruchomieje – z rozpostartymi rękami, jak ukrzyżowany.

Lee siedzi, paląc, na schodkach swego domu. Teraz ten dom należy do niego, przypomina sobie Terry, jego matka od sześciu tygodni leży na cmentarzu. Terry nie widzi twarzy Lee, tylko pomarańczowy ognik winstona.

–  Co za noc – mówi.

– Jeszcze się nie skończyła. – Lee zaciąga się i ognik rozbłyska. Przez chwilę Terry widzi część twarzy Lee, tę okaleczoną, z martwym okiem. W mroku przedświtu to oko wydaje się białe i ślepe, szklana kula pełna dymu. – Jak głowa?

Terry sięga do skaleczonej skroni i opuszcza dłoń.

– Dobrze. Nic takiego.

– Ja też miałem wypadek.

– Jaki? Dobrze się czujesz?

– Ja tak, Merrin nie.

– Jak to? – Nagle Terry uświadamia sobie, że jest cały zlany lepkim pijackim potem. Na swojej koszuli widzi czarne smugi po dotyku palców, zabłoconych czy co, i nawiedza go mgliste wspomnienie, że wytarł o siebie dłonie. Znowu wraca wzrokiem do Lee i już się boi tego, co usłyszy.

– To naprawdę wypadek – mówi Lee. – Nie wiedziałem, że to takie poważne, a potem było już za późno, żeby jej pomóc.

Terry patrzy na niego, czekając na puentę.

– Za szybki jesteś dla mnie, bracie. Co się stało?

– Właśnie musimy się nad tym zastanowić. Ty i ja. O tym chcę z tobą porozmawiać. Musimy uzgodnić zeznania, zanim ją znajdą.

Terry robi jedyną rozsądną w tej sytuacji rzecz i wybucha śmiechem. Lee ma wybitnie czarne poczucie humoru i gdyby słońce świeciło, a Terry nie był tak skonany, pewnie by docenił dowcip. Ale jego prawa ręka nie uważa, że Lee jest zabawny. Jego prawa ręka zaczyna – jakby z własnej woli – obmacywać kieszenie, szukając komórki.