Выбрать главу

Węże wiły się, syczały i walczyły o przestrzeń u jego stóp. Kąsały się nawzajem, bliskie ekstazy.

Gruba brązowa samica u stóp Iga zaczęła się owijać o jego kostki. Ig pochylił się i podniósł ją, przyjrzał się jej wreszcie. Miała kolor suchych, martwych liści, na grzbiecie pomarańczowy pasek, a jej ogon kończył się małą, zakurzoną grzechotką. Ig nigdy nie widział gadziej grzechotki – nigdzie z wyjątkiem filmów Clinta Eastwooda. Pozwoliła się unieść, nie uciekała. Spojrzała na niego złocistymi oczami, pomarszczonymi jak metaliczna folia, o podłużnych szczelinach źrenic. Wysunęła czarny język, smakując powietrze. Chłodna skóra luźno przesuwała się na jej ciele jak powieka na gałce ocznej. Ogon (ale może mówienie o ogonie było błędem, cały wąż był jak ogon zwieńczony głową) spoczął na ramieniu Iga. Po chwili Ig owinął sobie wężycę na szyi jak szalik albo krawat. Jej grzechotka spoczęła na jego nagiej piersi.

Spojrzał na swoją widownię i zapomniał, o czym mówił. Odchylił głowę i pociągnął łyk wina. Spłynęło mu w gardło palącą strużką, słodki pitny płomień. Miał rację co do tego diabelskiego napitku, który – jak owoc zakazany – dawał mądrość, wiedzę i pewną zgubę. Zaciągnął się dymem i przypomniał sobie argumenty.

– Spójrzcie na dziewczynę, którą kochałem i która kochała mnie. Zobaczcie, jak skończyła. Nosiła na szyi Jezusowy krzyżyk i była pobożną wyznawczynią Kościoła, który nigdy nie zrobił dla niej nic, tylko brał pieniądze i nazywał ją grzesznicą. Codziennie zanosiła modły do Jezusa i widzicie, na co jej przyszło. Tyle osób opłakiwało Jezusa na krzyżu. Jakby nikt nie cierpiał tak jak On. Jakby miliony ludzi nie doznały gorszej śmierci i nie umarły w zapomnieniu. Gdybym żył w czasach Piłata, z przyjemnością wbiłbym włócznię w bok Jezusa, tak byłbym dumny z Jego bólu.

Merrin i ja byliśmy jak małżeństwo, ale ona chciała czegoś więcej, chciała wolności, życia, możliwości odkrycia siebie. Chciała innych kochanków i żebym ja też miał inne kochanki. Nienawidziłem jej za to. Bóg też. Za samą myśl, że mogłaby rozłożyć nogi dla innego, odwrócił od niej twarz, a kiedy Go wzywała, gwałcona i zabijana, On udawał, że nie słyszy. Niewątpliwie uznał, że sobie zasłużyła. Teraz uważam Boga za nieutalentowanego twórcę literatury klasy B, autora książek o prymitywnych, sadystycznych intrygach, akcji służącej tylko wyrażeniu Jego strachu przed kobietą, mogącą wybierać, kogo i jak pokochać, ponownie zdefiniować miłość zgodnie z tym, co odpowiada jej, a nie Bogu. Ten autor jest niegodny własnych bohaterów. Diabeł to przede wszystkim krytyk literacki, który tego grafomana publicznie obdziera ze skóry.

Wężyca zsunęła łeb w dół, miłośnie muskając jego udo. Pogładził ją łagodnie. Dochodził do najważniejszego momentu swego kazania.

– Tylko diabeł kocha ludzi takich, jacy są, i raduje się ich intrygami przeciwko sobie, ich bezwstydną ciekawością, ich brakiem opanowania, naturą każącą im łamać zasady natychmiast, kiedy o nich usłyszą, ich gotowością, żeby oddać nieśmiertelną duszę za małe bara-bara. Diabeł wie, że tylko ci, którzy nie przestraszą się zaryzykować duszy w zamian za miłość, mają prawo do posiadania duszy, nawet jeśli Bóg jest innego zdania.

I jak w związku z tym wygląda Bóg? Mówiono nam, że Bóg kocha człowieka, ale tę miłość muszą potwierdzać czyny, nie puste deklaracje. Gdybyś siedział w łodzi i nie uratował tonącego człowieka, z pewnością byś spłonął w piekle. Tymczasem Bóg we własnej mądrości uważa, że nie ma powodu korzystać ze swojej mocy, by komuś oszczędzić choćby chwili cierpienia – a pomimo tej obojętności ceni się Go i wielbi! Wyjaśnijcie mi, gdzie tu logika. To niemożliwe. Nie ma tu logiki. Tylko diabeł posługuje się logiką, obiecując karać tych, którzy zmieniliby ziemię w piekło dla ludzi odważających się kochać i czuć.

Nie twierdzę, że Bóg umarł. Mówię wam, że żyje i miewa się dobrze, ale nie może nikogo uratować, ponieważ sam jest potępiony za swoją zbrodniczą obojętność. Stracił szansę, kiedy zażądał czci i poddaństwa, zanim zaoferował opiekę. To klasyczny układ z gangsterem. Natomiast diabeł z całą pewnością nie jest obojętny.

Diabeł zawsze pomaga tym, którzy pragną grzeszyć, co jest innym określeniem życia. Jego telefon nigdy nie jest zajęty. Zawsze ktoś go odbierze.

Wężyca na ramionach Iggy'ego potrząsnęła aprobująco grzechotką jak kastanietami. Ig uniósł ją, pocałował w zimną głowę i położył na ziemi. Wrócił do pieca, a węże odpełzały mu spod stóp, rozstępowały się przed nim. Zostawił widły oparte o ścianę przed drzwiczkami i wpełzł do paleniska, ale nie pozwolił sobie na odpoczynek. Przez jakiś czas czytał przy świetle ognia Biblię Neila Diamonda. Zastanawiał się, nerwowo mnąc bródkę, nad Księgą Powtórzonego Prawa, zakazującą noszenia ubrań z mieszanych włókien. Problematyczny ustęp Pisma. Sprawa wymagająca namysłu.

– Tylko diabeł chce, żeby człowiek miał bogaty wybór lekkiej i wygodnej odzieży najróżniejszych fasonów – wymamrotał wreszcie, wypróbowując nową mądrość. – Choć nie ma wybaczenia dla poliestru. W tej sprawie szatan i Bóg są zgodni.

ROZDZIAŁ 29

Obudził się, słysząc zgrzyt metalu. Usiadł w śmierdzących sadzą ciemnościach, potarł oczy. Ogień już dawno zgasł. Ig zmrużył oczy, chcąc dostrzec, kto otworzył drzwiczki, i oberwał kluczem francuskim w usta. Na tyle mocno, że głowa odskoczyła mu w bok. Usta miał pełne krwi. Poczuł na języku jakieś twarde gruzełki. Wypluł śluzowatą krew; wraz z nią wypadły mu trzy zęby.

Ręka w czarnej skórzanej rękawicy sięgnęła do paleniska i wywlokła go za włosy, przy okazji uderzając jego głową w żelazne drzwiczki, które wydały melodyjny brzęk, jakby ktoś uderzył w gong. Ig upadł na betonową podłogę. Usiłował wstać, robiąc coś w rodzaju pompki, i dostał w bok czarnym, podbitym metalem buciorem. Zęby kłapnęły mu jak klaps: scena 666, ujęcie pierwsze, akcja!

Widły. Oparł je o ścianę tuż za piecem. Przetoczył się i wyciągnął do nich rękę. Musnął palcami trzonek; widły upadły z brzękiem. Kiedy je chwycił, Lee Tourneau wbił mu obcas w dłoń i Ig usłyszał ciche chrupnięcie pękających kości – jakby ktoś przydepnął suche gałązki. Odwrócił głowę, żeby spojrzeć na Lee, który znowu zamachnął się kluczem i uderzył go precyzyjnie między rogi. W głowie Iga wybuchł biały blask, olśniewająca bomba fosforowa i świat zniknął.

*

Ig otworzył oczy i zobaczył przesuwającą się podłogę odlewni. Wleczony za kołnierz, kolanami szorował po betonie. Ręce zwisały mu z przodu, czymś związane. Chyba taśmą klejącą. Usiłował wstać, ale udało mu się tylko słabo wierzgnąć nogami. Cały świat wypełniał piekielny zgiełk cykad. Dopiero po chwili dotarło do niego, że ten dźwięk rozlega się w jego głowie, bo cykady w nocy milczą.

W przypadku tej starej odlewni błędem było myślenie o wnętrzu i zewnętrzu. Budynek nie miał dachu; będąc w nim, jednocześnie przebywało się na dworze. Ale wywleczony przez drzwi Ig poczuł, że otoczyła go noc, choć pod kolanami nadal miał zakurzony beton. Nie mógł unieść głowy, lecz miał wrażenie otwartej przestrzeni, wyjścia spomiędzy ścian. Słyszał warkot cadillaca Lee, zostawionego gdzieś niedaleko na jałowym biegu. Jestem za budynkiem, pomyślał, niedaleko od trasy Evela Knievela. Z trudem poruszył językiem, koniuszkiem dotknął pustego dołu po zębie.

Jeżeli zamierzał wypróbować działanie rogów na Lee, musiał to zrobić teraz, zanim Lee zrealizuje swój plan. Ale kiedy otworzył usta, spadł na niego czarny, miażdżący spazm bólu i zdołał jedynie powstrzymać się od krzyku. Szczękę miał złamaną – może nawet zmiażdżoną. Krew bulgotała mu w ustach, wypływała spomiędzy warg. Bełkotliwie jęknął z bólu.