Выбрать главу

Pochylił się, wziął Iga za rogi i zawlókł w zarośla. Ig nie miał siły się opierać. Z ust lała mu się krew, prawa ręka pulsowała jak serce.

Lee otworzył przednie drzwi gremlina, wziął Iga pod pachy i wciągnął go do środka. Ig legł na brzuchu, ze sterczącymi na zewnątrz nogami. Lee stracił równowagę – on także był zmęczony – i oparł się dla równowagi o plecy Iga, przyklękając na jego tyłku.

– E, Ig, pamiętasz, jak się poznaliśmy? Tutaj, na trasie Evela Knievela? Tylko pomyśl, gdybyś wtedy utonął, mógłbym mieć Merrin, kiedy była jeszcze nieużywana. Może nie wydarzyłoby się nic złego. Chociaż nie wiem. Nawet wtedy była zarozumiałą suką. Musisz o czymś wiedzieć. Przez dwa lata męczyły mnie wyrzuty sumienia. No, może nie dokładnie wyrzuty sumienia. Ale wiesz, czułem się dziwnie. Bo ja naprawdę cię nie uratowałem przed utonięciem. Nie wiem, ile razy ci to powtórzyłem i dlaczego mi nie uwierzyłeś. Sam wypłynąłeś. Nawet cię nie klepnąłem w plecy, żebyś odzyskał oddech. Niechcący cię kopnąłem, odskakując od ciebie. Koło ciebie płynął wielki wąż. Nienawidzę węży. Mam jakąś fobię. Kurczę, może ten wąż cię wyciągnął. Na pewno był wystarczająco duży. Jak, kurwa, ogrodowy szlauch. – Ręką w rękawiczce poklepał Iga po głowie. – No, powiedziałem to w końcu. Zrzuciłem to z siebie. Już mi lepiej. Jednak to prawda, co mówią. Zwierzenia dobrze robią duszy.

Wstał, chwycił Iga za kostki i wtłoczył jego nogi do samochodu. Wyczerpany Ig właściwie się cieszył, że tu umrze. W tym gremlinie przeżył najpiękniejsze chwile. Tu kochał się z Merrin, tu odbył z nią wszystkie najmilsze rozmowy, tu trzymał ją za rękę podczas długich podróży w ciemnościach, bez słowa, po prostu ciesząc się wspólną ciszą. Czuł, że teraz Merrin jest przy nim, że gdyby podniósł głowę, zobaczyłby ją na fotelu pasażera, wyciągającą rękę, by położyć ją delikatnie na jego głowie.

Usłyszał jakieś szuranie, a potem ten niosący się echem, blaszany brzęk i chlupot. W końcu rozpoznał te odgłosy. Taki dźwięk wydaje płyn przelewający się w kanistrze. Zdołał się podeprzeć na łokciach, kiedy poczuł na plecach zimną wilgoć przemaczającą mu koszulę. W samochodzie zrobiło się gęsto od szczypiących w oczy wyziewów benzyny.

Przetoczył się na plecy, usiłując usiąść. Powietrze drżało od smrodu. Lee wyjął z kieszeni pudełko. W drodze z odlewni zabrał Zapałki Lucyfera.

– Zawsze chciałem to zrobić – powiedział, zapalił zapałkę i wrzucił ją przez otwarte okno.

Zapałka uderzyła Iga w głowę, zawirowała i upadła. Ig był związany, ale ręce miał przed sobą, więc złapał zapałkę w locie, nie myśląc, odruchowo. Przez jedną chwilę jego dłonie stały się czarą pełną ognia, przelewającego się złocistego światła.

A potem czerwone płomienie zmieniły go w żywą pochodnię. Krzyczał, lecz nie słyszał własnego głosu, bo ogień pochłonął całe wnętrze samochodu, eksplodował z głuchym hukiem. Lee z łuną ognia na twarzy odskoczył od gremlina. Choć się na to przygotował, nie był gotowy: samochód stał się ryczącą wieżą płomieni.

Ig usiłował otworzyć drzwi, ale Lee podszedł i zamknął je kopniakiem. Plastikowa deska rozdzielcza poczerniała. Sadza zaczęła osiadać na przedniej szybie. Ig widział przez nią nocne niebo i trasę Evela Knievela, a za nią rzekę. Sięgnął na oślep w płomienie, znalazł drążek zmiany biegów i wrzucił na luz. Drugą ręką zwolnił hamulec. Kiedy ją cofnął, do palców przylgnęły mu ciągnące się nitki topniejącego plastiku.

Za oknem zobaczył Lee bladego i zdumionego w łunie ruchomego piekła. Potem zniknął, a za szybą zaczęły przemykać drzewa. Gremlin pędził po zboczu. Ig nie potrzebował reflektorów, by widzieć teren przed sobą. Samochód roztaczał złoty blask, stał się płonącym rydwanem rzucającym w ciemność czerwonawą łunę.

O boki gremlina zgrzytnęły krzaki. Ig nie był na tym stoku od incydentu z wózkiem sklepowym przed ponad dziesięciu laty i nigdy nie jechał tu po ciemku ani w samochodzie, ani płonąc żywcem. Ale i tak poznał drogę po mdlącym wrażeniu w brzuchu. Zbocze stawało się coraz bardziej strome, aż w końcu wydawało się, że gremlin spada w przepaść. Tylne koła uniosły się, a potem opadły na ziemię z metalicznym zgrzytem. Szyba od strony pasażera pękła z gorąca. Gałęzie iglaków smagnęły karoserię. Ig trzymał kierownicę. Nie wiedział, kiedy ją chwycił. Czuł, że plastik mięknie, rozpływa się jak zegarki Salvadora Dali, więdnie. Przednie lewe koło na coś najechało i kierownica wydarła mu się z ręki, płonący gremlin skręcił, ale on go opanował, wrócił na trasę. Nie mógł oddychać. Wszędzie był ogień.

Samochód spadł na piaszczyste zbocze na dole trasy Evela Knievela i wyprysnął w gwiazdy, nad wodę, płonąca gwiazda. Zostawiał za sobą smugę dymu niczym rakieta. Pęd powietrza rozgarnął płomienie, jakby niewidzialne ręce rozchyliły czerwoną kurtynę. Ig ujrzał zbliżającą się wodę jak drogę wybrukowaną czarnym lśniącym marmurem. Gremlin wpadł w nią z głośnym chlupotem, przednia szyba bryznęła na Iga, a za nią woda.

ROZDZIAŁ 30

Lee Tourneau stał na brzegu i patrzył, jak prąd powoli obraca gremlina, kierując go maską w dół rzeki. Nad wodę wystawał tylko bagażnik. Ogień zgasł, z wnętrza nadal sączył się biały dym. Lee stał z kluczem francuskim w ręku, patrząc, jak samochód przechyla się i zanurza jeszcze bardziej, płynąc z prądem. Nie odwracał wzroku, dopóki jego uwagi nie zwrócił jakiś ruch koło jego stopy. Spojrzał w dół i odskoczył z cichym piskiem. Kopniakiem odrzucił węża w trawę. Gad ześliznął się do rzeki. Lee cofnął się, unosząc z obrzydzeniem górną wargę, bo do wody zsunął się drugi, potem trzeci. Blask księżyca na rzece zadrżał i rozsypał się na srebrne drzazgi. Lee rzucił ostatnie spojrzenie tonącemu samochodowi, odwrócił się i ruszył pod górę.

Już zniknął, kiedy Ig wyszedł z wody i wspiął się na brzeg. Jego ciało dymiło w ciemnościach. Zrobił sześć niepewnych kroków i osunął się na kolana. Rzucając się na plecy w paprocie, usłyszał trzaśniecie drzwiczek samochodu stojącego na szczycie wzgórza i zaraz warkot silnika. Leżał, odpoczywał.

Jego skóra nie była już jasna jak brzuch ryby. Nabrała ciemnoczerwonej lśniącej barwy egzotycznego drewna. Jeszcze nigdy nie oddychało mu się tak swobodnie, tak głęboko. Jego płuca rozszerzały się bez wysiłku, jak miechy, napierając na żebra. Niespełna dwadzieścia minut temu słyszał, jak jedno z tych żeber pęka, ale nie czuł bólu. Dopiero później zauważył ledwie widoczne siniaki, które wyglądały, jakby powstały miesiąc temu – tylko one świadczyły, że został pobity. Otworzył i zamknął usta, poruszył żuchwą, ale nie bolała, a kiedy szukał językiem pustych wyrw w dziąsłach, znalazł zęby na miejscu. Poruszył ręką. Działała. Widział zarysy kości, prostych i nienaruszonych. Do tej pory sobie tego nie uświadamiał, ale teraz zrozumiał, że płonąc, nie czuł bólu. Wyszedł z ognia bez szwanku, uzdrowiony. Ciepła noc cuchnęła benzyną, stopionym plastikiem i osmalonym żelazem. Ta woń poruszyła w nim jakąś strunę, tak jak poruszał go zapach Merrin – cytrusy i mięta. Iggy Perrish zamknął oczy i oddychał głęboko, a kiedy znowu podniósł głowę, już świtało.