Выбрать главу

Jego mocno napięta na mięśniach i kościach skóra robiła wrażenie czystej. Nigdy nie czuł się bardziej czysty. Pomyślał, że tak powinno się czuć po chrzcie. Na brzegach rzeki gęsto rosły dęby, liście kołysały się i trzepotały na tle szlachetnie błękitnego nieba. Na ich krawędziach lśniło złotozielone światło.

*

Merrin zobaczyła domek na drzewie pomiędzy ledwie oświetlonymi liśćmi. Ona i Ig prowadzili rowery po leśnej ścieżce biegnącej od strony miasta, w którym przez cały ranek wraz z innymi ochotnikami malowali kościół. Oboje byli ubrani w luźne koszulki i szorty obryzgane białą farbą. Dość często przemierzali tę ścieżkę pieszo i na rowerach, ale żadne z nich jeszcze nie dostrzegło tego domku na drzewie.

Łatwo było go przeoczyć. Zbudowano go jakieś pięć metrów nad ziemią, w rozłożystej, potężnej koronie jakiegoś nieznanego Igowi drzewa, pod osłoną dziesięciu tysięcy smukłych liści w kolorze najciemniejszej zieleni. Gdy Merrin wskazała go po raz pierwszy, Igowi wydawało się, że niczego tam nie ma. A potem się pojawił. Słoneczne promienie przebiły się przez liście i zalśniły na białych deskach.

Podeszli bliżej. Domek był biały, w szerokich otworach okiennych wisiały tanie nylonowe firanki. Wyglądał, jakby zbudował go jakiś fachowiec, nie niedzielny stolarz, choć nie było w nim nic szczególnie efekciarskiego. Nie prowadziła do niego drabina – zresztą nie była potrzebna. Niskie gałęzie stanowiły szereg szczebli sięgających do zamkniętej klapy w podłodze. Na jej spodzie namalowano wapnem jedno, prawdopodobnie żartobliwe zdanie: BŁOGOSŁAWIENI WY, KTÓRZY TU WEJDZIECIE.

Ig prychnął cicho, kiedy to przeczytał, ale Merrin się nie zawahała. Położyła rower na miękkich kępach trawy pod drzewem i natychmiast zaczęła się wspinać, przeskakując z gałęzi na gałąź z pewnością siebie sportsmenki. Ig stał z zadartą głową, porażony widokiem jej nagich opalonych ud, gładkich i sprężystych po długim sezonie gry w piłkę. Przy klapie obejrzała się na niego. Z największym trudem przeniósł wzrok z jej nóg na twarz, a wtedy zobaczył jej kpiący uśmieszek. Otworzyła klapę z trzaskiem i wpełzła przez otwór.

Gdy i on zajrzał do domku, Merrin już zdejmowała ubranie. Podłoga była malutka, przykryta zakurzonym dywanem. Mosiężna menora z dziewięcioma na wpół wypalonymi świeczkami górowała na stoliku pośród małych porcelanowych figurek. W kącie stał fotel z pleśniejącą tapicerką w kolorze mchu. Za oknem poruszały się liście, a ich cienie przesuwały się po skórze Merrin, nieustannie ruchliwe. Domek na drzewie skrzypiał cicho, kołyska na gałęzi, jak brzmiał ten stary wierszyk o kołyskach na drzewach? Ig i Merrin na drzewie, całują się… Nie, to nie to. Kołysz się, dziecino, na drzewie, kołysz się. Ig zamknął klapę i postawił na niej krzesło, żeby nikt ich nie zaskoczył. Rozebrał się i przez jakiś czas się kołysali.

Potem spytała:

– O co chodzi z tymi świeczkami i figurkami?

Ig podpełzł do stołu na czworakach. Merrin plasnęła go w tyłek. Roześmiał się i odskoczył.

Ukląkł przy stoliku. Menora stała na kawałku brudnego pergaminu, na którym napisano coś po hebrajsku. Świeczki były prawie wypalone, na mosiężnym lichtarzu utworzyły się koronkowe woskowe stalaktyty i stalagmity. Porcelanowa Maria – całkiem ponętna Żydówka w błękicie – przyklękła nabożnie na jedno kolano przed Aniołem Pańskim, wysokim, żylastym, w szatach ułożonych jak toga. Wyciągała rękę, prawdopodobnie chcąc go ująć za rękę, choć figurka była tak ustawiona, że dotykała złocistego uda anioła, jakby chciała złapać go za fajfusa. Boski posłaniec piorunował ją spojrzeniem pełnym wyniosłej dezaprobaty. Drugi anioł stał nieopodal, odwrócony plecami. Unosił twarz ku niebiosom i żałośnie dął w złotą trąbę.

Wśród figurek jakiś żartowniś ustawił szaroskórego kosmitę o czarnych, wielofasetowych oczach muchy. Umieścił go koło Marii, pochylonego, jakby szeptał jej do ucha. Ta figurka nie była z porcelany, lecz z gumy, pewnie jakiś gadżet związany z filmem. Ig stawiał na „Bliskie spotkania trzeciego stopnia".

– Wiesz, co to za język? – spytała Merrin.

Podpełzła obok niego.

– Hebrajski. Z filakterii.

– Dobrze, że biorę pigułki, bo zapomniałeś włożyć swojego filakteria.

– To nie to.

– Przecież wiem.

Odczekał chwilę. Uśmiechał się do siebie.

– No, co to są te filakterie?

– Żydzi noszą je na głowie.

– Aaa… myślałam, że to się nazywa jarmułka.

– Może noszą je na ramieniu. Nie pamiętam.

– Więc co tu jest napisane?

– Nie wiem. To Pismo.

Wskazała anioła z trąbą.

– Wygląda jak twój brat.

– Nieprawda – zaprotestował, chociaż… właściwie rzeczywiście przypominał Terry'ego grającego na trąbce, z tym szerokim, gładkim czołem i arystokratycznymi rysami. Choć Terry prędzej by umarł, niż dał się przyłapać w takich ciuchach. No, może na balu kostiumowym.

– Co to w ogóle jest? – spytała Merrin.

– Świątynia.

– Jaka świątynia? Ołtarzyk E.T.?

– Nie wiem. Może te figurki były dla kogoś ważne. Może kogoś upamiętniają. Ktoś chciał się tu chyba modlić.

– Ja też tak myślę.

– Chcesz się pomodlić? – spytał Ig i zrozumiał, że ta prośba może się jej wydać obraźliwa.

Spojrzała na niego spod przymkniętych powiek i uśmiechnęła się przebiegle, a jego uderzyło po raz pierwszy, że Merrin uważa go za nieszkodliwego świra. Rozejrzała się, zerknęła w okno, za którym furkotały żółte liście, na słońce malujące stare zniszczone ściany, a potem wróciła do niego spojrzeniem i skinęła głową.

– Jasne. To dziesięć razy lepsze niż modlitwa w kościele.

Ig złożył ręce, opuścił głowę i otworzył usta, ale Merrin wpadła mu w słowo.

– Nie zapalisz świec? Nie sądzisz, że trzeba stworzyć atmosferę? Przed chwilą potraktowaliśmy ten pokój jak plan pornola.

W płytkiej szufladzie znaleźli poplamione, zdeformowane pudełko zapałek ze śmiesznymi czarnymi łebkami. Ig zapalił jedną – buchnęła białym, syczącym i skwierczącym płomieniem. Przesuwał nim od knota do knota, zapalając kolejno świece na menorze. Spieszył się, jak mógł, a jednak przy dziewiątej zapałka zgasła mu w palcach. Merrin krzyknęła.

– Chryste, Ig! Nie oparzyłeś się?

– Nie – odpowiedział, trzepocząc palcami. Rzeczywiście, ogień nie zrobił mu krzywdy.

Merrin zamknęła pudełko i chciała je schować, ale zawahała się, wpatrzona w nie.

– Ha – mruknęła.

– Co?

– Nic – rzuciła, zamykając szufladę.

Potem pochyliła głowę, złożyła ręce i znieruchomiała. Ig czuł, że oddech przychodzi mu z coraz większym trudem, gdy tak patrzył na jej białą, napiętą, nagą skórę, gładkie piersi i ciemnorudy gąszcz włosów. Jeszcze nigdy nie czuł się tak nagi, nawet za pierwszym razem, gdy się przed nią rozebrał. Cierpliwie czekając, aż zmówi modlitwę, poczuł słodki, gwałtowny przypływ emocji, miłość niemal zbyt wielką, by mógł ją znieść.

Modlili się razem, nadzy. Ig prosił Boga, żeby pomógł im być dla siebie dobrymi, żeby im pomógł okazywać życzliwość innym.

Właśnie zwracał się do Boga o ochronę przed złem, kiedy poczuł rękę Merrin między udami. Musiał się bardzo skupić, żeby dokończyć modlitwę, zaciskając mocno oczy. Na koniec powiedział „amen", Merrin odwróciła się do niego i też szepnęła „amen", pocałowała go i przyciągnęła do siebie. Znowu się kochali, a kiedy skończyli, zasnęli w swoich objęciach, ona wtulając usta w jego szyję.