Obudziła go, wyplątując się z jego ramion. Ciepło dnia zaczęło się już ulatniać, w domku gęstniały cienie. Merrin skuliła się, zakryła ręką nagie piersi, szukała ubrań.
– Cholera, musimy iść – odezwała się. – Rodzice czekają z kolacją. Będą się o nas martwić.
– Ubierz się, ja zgaszę świece.
Ig pochylił się sennie nad menorą i nagle drgnął. Przeszedł go dziwny, chorobliwy dreszcz.
Nie zauważył jednej figurynki. Przedstawiała diabła. Stał pod menorą i, podobnie jak domek pod osłoną liści, łatwo dawał się przeoczyć, na wpół ukryty za kaskadą woskowych stalaktytów. Skręcał się ze śmiechu, zaciskał chude czerwone dłonie, odchylał głowę do tyłu. Wydawało się, że tańczy na małych kozich kopytkach. Jego żółte oczy błyskały białkami w wyrazie szalonej rozkoszy.
Ig poczuł na rękach i plecach zimną gęsią skórkę. Powinien uznać, że to kicz, tak jak reszta tej wystawki, a jednak nie, i to mu się nie podobało. Żałował, że zobaczył tę figurkę. Mały tańczący diabeł był okropny, nie powinno się go oglądać, źle, że ktoś go tu zostawił, to nieśmieszne. Nagle pożałował, że się tu modlił. Wydawało mu się, że w domku zrobiło się zimno. Nie, nie wydawało się; słońce zaszło za chmurę, a w pomieszczeniu zapanował mrok i chłód. Gwałtowny wiatr szarpnął gałęziami.
– Szkoda, że musimy iść – odezwała się Merrin, wkładając szorty. – Powietrze jest cudowne, prawda?
– Tak – przyznał niespodziewanie zachrypniętym głosem.
– No i koniec naszego kawałeczka nieba – dodała Merrin.
W tej samej chwili coś stuknęło w obciążoną krzesłem klapę tak głośno, że oboje krzyknęli. Zdawało się, że od tego uderzenia zatrząsł się cały domek na drzewie.
– Co to było?! – zawołała Merrin.
– Hej! – wrzasnął Ig. – Kto tam jest?
Klapa znowu się zatrzęsła, a krzesło podskoczyło lekko, ale nie upadło. Ig spojrzał w panice na Merrin. Oboje chwycili ubrania. Ig wbił się w szorty, Merrin zapięła stanik. Znowu rozległ się łomot, jeszcze głośniejszy. Figurynki na stole drgnęły, Maria się przewróciła, diabeł wyjrzał łakomie z woskowej jaskini.
– Spierdalać! – ryknął Ig z łomoczącym sercem.
Dzieci, pomyślał, cholerne gnoje się bawią. Ale sam w to nie uwierzył. Jeśli to dzieci, dlaczego się nie śmieją? Dlaczego nie zeskoczyły na ziemię i nie uciekły, kwicząc z histerycznego rozradowania?
Był już ubrany, chwycił krzesło, żeby je odsunąć – i nagle zrozumiał, że się boi. Spojrzał na Merrin, która zamarła w trakcie wkładania trampek.
– Zobacz, kto to – szepnęła.
– Nie chcę.
Naprawdę serce w nim mdlało na myśl, że miałby odsunąć krzesło i wpuścić tego kogoś (to coś) do środka.
Najgorsza była ta nagła cisza. Ten ktoś, kto rzucał się na klapę, czekał, żeby otworzyli z własnej woli.
Merrin włożyła buty i skinęła głową.
– Słuchajcie! – krzyknął Ig. – Już się zabawiliście! Strasznie się boimy.
– Nie mów mu tego – szepnęła Merrin.
– A teraz wychodzimy.
– Chryste – syknęła Merrin. – Tego też nie!
Ig czuł narastający strach. Nie chciał otworzyć tych drzwi w podłodze, ogarnęło go irracjonalne przekonanie, że jeśli to zrobi, wpuści coś, co wyrządzi im nieodwracalną krzywdę. Ale przecież musieli wyjść. Odepchnął krzesło, zauważył napis na wewnętrznej stronie klapy, białe duże litery, lecz nie tracił czasu na czytanie, tylko podniósł klapę. Zeskoczył, nie dając sobie czasu do namysłu, przytrzymał się krawędzi podłogi, wierzgnął nogami w nadziei, że trafi tego kogoś, kto stoi na gałęzi, a jeśli ten ktoś skręci sobie kark, to dobrze mu tak. Założył, że Merrin zostanie w domku, jego obowiązkiem jest ją chronić, ale ona już się wychyliła na zewnątrz i pierwsza stanęła na gałęzi.
Serce łomotało mu tak szybko, że cały świat zdawał się drgać i tętnić. Stanął na gałęzi obok Merrin, nadal przytrzymując się podłogi domku. Powiódł wzrokiem po ziemi pod drzewem. Dyszał; Merrin także ciężko oddychała. W okolicy nie było nikogo. Ig nasłuchiwał tupotu, kroków, szelestu krzaków, ale tylko liście szemrały na wietrze i gałęzie chrobotały o ściany domku.
Zszedł na dół i zaczął obchodzić drzewo, zakreślając coraz szersze kręgi. Wypatrywał śladów w zaroślach i na ścieżce. Nic nie znalazł. Wrócił pod drzewo. Merrin nadal siedziała na gałęzi pod domkiem.
– Nikogo – powiedziała. To nie było pytanie.
– No. Pewnie to wielki zły wilk.
Uważał, że należy rozładować sytuację żartem, ale nadal czuł się nieswojo.
Jeśli ona była zdenerwowana, to tego nie okazała. Rzuciła ostatnie czułe spojrzenie na domek i zamknęła klapę. Zeskoczyła na ziemię. Podnieśli rowery i ruszyli do miasta, z każdym krokiem oddalając się od tej złej chwili autentycznego przerażenia. Ścieżka pławiła się jeszcze w ostatnich dobrotliwych promieniach słońca, a Ig znowu poczuł to przyjemne, syte postosunkowe mrowienie. Dobrze było iść blisko Merrin, niemal dotykając jej biodrem, kiedy słoneczne promienie grzały ramiona.
– Musimy tu jutro wrócić – odezwała się Merrin, a Ig niemal w tej samej chwili powiedział:
– Moglibyśmy go ładnie urządzić, wiesz?
Parsknęli śmiechem.
– Przyniesiemy materac – dodał Ig.
– Hamak. W takich domkach wiesza się hamaki. Przez jakiś czas szli w milczeniu.
– Może skombinujemy jakieś widły – powiedziała.
Ig potknął się, jakby nie tylko wspomniała o widłach, ale go nimi dźgnęła.
– Dlaczego widły?
– Żeby wystraszyć tamto coś. Na wypadek gdyby wróciło i chciało się do nas dostać, kiedy będziemy nadzy.
– Dobrze – zgodził się Ig, już czując suchość w ustach na myśl o tym, że znowu będzie ją miał na tej podłodze, w chłodnych podmuchach wiatru. – Zawsze to jakiś plan.
Dwie godziny później wrócił do lasu, biegł ścieżką przez zarośla. Przy kolacji przypomniał sobie, że nie zdmuchnęli świeczek na menorze, i od tego czasu nie mógł usiedzieć w miejscu. Wyobrażał sobie płonące drzewo, liście w ogniu, unoszące się w korony okolicznych dębów. Biegł, truchlejąc na myśl, że lada chwila poczuje dym.
Ale czuł tylko wonie wczesnego lata: spieczoną słońcem trawę, odległy chłodny, czysty podmuch od rzeki Knowles. Wydawało mu się, że dokładnie wie, gdzie znajduje się domek, i kiedy dotarł w pobliże, zwolnił. Rozglądał się wśród drzew, wypatrując migotania płomyków, lecz widział tylko aksamitną czerwcową ciemność. Usiłował znaleźć to drzewo, to ogromne drzewo nieznanego mu gatunku o łuskowatej korze, ale po ciemku trudno było odróżnić jedno od drugiego, a ścieżka nie wyglądała tak jak za dnia. W końcu zrozumiał, że zaszedł za daleko – o wiele za daleko – i zawrócił do domu, ciężko zdyszany, ospałym krokiem. Przemierzył ścieżkę w obie strony dwa, trzy razy, ale nie dostrzegał ani śladu domku. W końcu uznał, że wiatr zgasił świeczki albo że się wypaliły. Zresztą trochę przesadził, podejrzewając, że spowoduje pożar lasu. Świeczki znajdowały się w ciężkiej mosiężnej menorze i jeśli się nie przewróciła, nie mogłyby niczego podpalić. Znajdzie ten domek innym razem.
Ale nie znalazł, ani z Merrin, ani sam. Szukał go kilkanaście razy, chodził główną ścieżką i wszystkimi jej odnogami, bo może przypadkiem z niej zeszli. Szukał go cierpliwie, metodycznie. Nie znalazł. Równie dobrze mogli sobie go wyobrazić i rzeczywiście, z czasem Merrin doszła do takiego wniosku: hipoteza absurdalna, ale dogodna dla obojga. Domek istniał tu przez godzinę, kiedy go potrzebowali, kiedy chcieli mieć własne miejsce na miłość, a potem zniknął.
– Potrzebowaliśmy go? – spytał Ig.
– No, ja na pewno. Byłam piekielnie napalona.