– Potrzebowaliśmy go, więc się pojawił. Zmyślony domek na drzewie. Świątynia Iga i Merrin. – Choć ta myśl wydawała się fantastyczna i absurdalna, przejęła go dreszczem przesądnego szczęścia.
– Nic innego nie przychodzi mi do głowy – powiedziała Merrin. – To jak w Biblii. Nie zawsze dostaniesz to, czego chcesz, ale jeśli naprawdę czegoś potrzebujesz, na ogół to znajdujesz.
– Z której części Biblii to wzięłaś? Z Ewangelii Keitha Richardsa?
NAPRAWIANIE
ROZDZIAŁ 31
Zwłoki matki leżały w pokoju obok, a Lee Tourneau był trochę pijany.
Dochodziła dopiero pierwsza po południu, ale w domu panował już żar jak w piekarniku. Zapach róż, które matka posadziła przy ścieżce prowadzącej do domu, wpadał przez otwarte okna. Lekka kwietna słodycz mieszała się w dość okropny sposób z odorem rozkładu, tak że w domu cuchnęło ni mniej, ni więcej, tylko perfumowanym gównem. Lee uważał, że jest za gorąco na zalewanie pyska, ale nie mógłby znieść tego smrodu na trzeźwo.
W domu była klimatyzacja, lecz wyłączona. Nie włączał jej od wielu tygodni, bo wilgoć w powietrzu utrudniała matce oddychanie. Kiedy w domu nie było nikogo oprócz nich, Lee wyłączał klimatyzację i przykrywał starą pindę jeszcze paroma kocami. Potem odcinał jej morfinę, żeby na pewno wszystko do niej dotarło: ten ciężar i gorąco. On je czuł, i to jak! Późnym popołudniem snuł się po domu nagi, zlany lepkim potem, bo tylko tak mógł to wytrzymać. Siadał po turecku u jej łóżka, czytając o teorii mediów, a matka poruszała się niemrawo pod kocami, zbyt nieprzytomna, żeby wiedzieć, dlaczego jej stare truchło gotuje się żywcem. Kiedy krzyczała o coś do picia – „pić" było chyba jedynym słowem, którego nie zapomniała w tych ostatnich dniach degrengolady i choroby nerek – Lee wstawał i przynosił zimną wodę. Na dzwonienie lodu w szklance jej krtań zaczynała się poruszać w nadziei na ugaszenie pragnienia, oczy błyskały białkami w gorączkowym podnieceniu. A on stawał nad łóżkiem i sam wypijał wodę, patrząc na matkę, która gasła, zagubiona i przybita. Ten żart nigdy się nie starzał. Za każdym razem matka nabierała się jak po raz pierwszy.
Czasami dawał jej osoloną wodę i zmuszał ją do wypicia, niemal ją przy tym topiąc. Wystarczył jeden haust, by matka wiła się i krztusiła, usiłowała pluć. Swoją drogą zadziwiające, jak długo żyła. Stawiał, że nie dociągnie do drugiego tygodnia czerwca; tymczasem wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu trzymała się życia aż do lipca.
Ubranie przechowywał na półce koło pokoju gościnnego, by móc się szybko ubrać, gdyby Ig lub Merrin złożyli mu niespodziewaną wizytę. Nie pozwalał im wejść i jej zobaczyć, mówił, że właśnie zasnęła, musi odpocząć. Nie chciał, żeby się dowiedzieli, jak gorąco jest w domu.
Ig i Merrin przynosili mu filmy, książki, pizzę, piwo. Przychodzili razem albo osobno, chcieli mu towarzyszyć, chcieli wiedzieć, jak się trzyma. Lee sądził, że w przypadku Iga chodzi o zazdrość. Ig wolałby, żeby jego rodzice byli niedołężni i zależni od niego. Wtedy miałby okazję pochwalić się swoim poświęceniem, swoją stoicką szlachetnością. W przypadku Merrin pewnie chodziło o pretekst, by znaleźć się sam na sam z nim w rozprażonym domu, pić martini i rozpiąć górne guziki bluzki, wachlować odsłonięty dekolt. Kiedy przed drzwiami stała Merrin, Lee na ogół otwierał jej bez koszuli. Kręciła go ta częściowa nagość, gdy byli sami. No, w domu była też matka, ale już się nie liczyła.
Polecono mu zadzwonić do lekarza, jeśli matce się pogorszy. Według niego agonia dla matki oznaczała zmianę na lepsze. Dlatego najpierw zadzwonił do Merrin. Był wtedy nagi i to sprawiło mu przyjemność – stał w kuchni bez ubrania i słuchał pocieszeń. Merrin powiedziała, że tylko się ubierze i zaraz przyjedzie, a Lee natychmiast wyobraził ją sobie nagą, w sypialni domu jej rodziców. No, ewentualnie w małych jedwabnych majtaskach. W dziewczyńskich gaciach w różowe kwiatuszki. Spytała, czy czegoś mu potrzeba. Odpowiedział, że tylko przyjaciela.
Odłożył słuchawkę i zrobił sobie kolejnego drinka, rum z colą. Wyobraził sobie, że Merrin wybiera spódniczkę, obraca się przed lustrem na drzwiach szafy, podziwiając swoje odbicie. Potem musiał przestać o tym myśleć, bo trochę za bardzo się podniecił. Przyszło mu do głowy, że sam też powinien się ubrać. Odbył z samym sobą naradę co do koszuli i w końcu uznał, że tego ranka nie wypada chodzić z gołą klatą. Wczorajsza zaplamiona biała koszula i dżinsy leżały w koszu z brudnymi ubraniami. Zastanowił się, czy iść na górę po coś czystego, a potem zadał sobie pytanie, co by zrobił Ig, i uznał, że chodziłby w brudnych ciuchach. Wymięte, nieświeże ubranie dopełniało obrazu rozpaczy. Lee od niemal dziesięciu lat trzymał się zasady „Co by zrobił Ig", dzięki czemu odnosił sukcesy, nie miał kłopotów i był bezpieczny, bezpieczny przed sobą samym.
Uznał, że Merrin zjawi się za parę minut. Pora podzwonić. Zatelefonował do lekarza i powiedział, że matka odeszła. Zadzwonił do ojca na Florydę. I do biura kongresmena, który rozmawiał z nim osobiście przez całą minutę. Kongresmen spytał, czy Lee chce się z nim pomodlić, po cichu, przez telefon. Lee się zgodził. Powiedział, że chce podziękować Bogu za danie mu tych trzech ostatnich miesięcy przy matce. Naprawdę były bezcenne. Obaj przez chwilę milczeli, każdy po swojej stronie linii. W końcu kongresmen odchrząknął z pewnym wzruszeniem i powiedział, że jest myślami z Lee. Lee podziękował i się pożegnał.
Na koniec zadzwonił do Iga. Spodziewał się, że przyjaciel się rozpłacze, ale on po raz kolejny sprawił mu niespodziankę i zachował się spokojnie, z cichą czułością. Lee przez pięć lat studiował, skończył kursy z psychologii, socjologii, teologii, nauk politycznych i medioznawstwa, ale jego prawdziwą specjalizacją było igoznawstwo. Mimo lat pilnego zgłębiania tematu nie zawsze potrafił przewidzieć reakcje Iga.
– Nie wiem, skąd miała siłę, żeby tak długo wytrzymać – powiedział Lee.
A Ig odparł:
– Ty jej jadałeś.
Niewiele rzeczy śmieszyło Lee Tourneau, ale słysząc to, parsknął śmiechem, który szybko pokrył gwałtownym szlochem. Już dawno się przekonał, że potrafi płakać na zawołanie, a ktoś, kto płacze, może skierować rozmowę w dowolnie pożądanym kierunku.
– Dziękuję – powiedział. Kolejna rzecz, której nauczył się od Iga. Nic nie poprawia humoru lepiej niż przyjmowanie podziękowań, ciągłych i niepotrzebnych. Ochrypłym, zdławionym głosem dodał: – Muszę kończyć.
Idealne słowa, w sam raz na tę chwilę, ale także prawdziwe, bo właśnie zobaczył Merrin zbliżającą się do jego domu w samochodzie ojca. Ig obiecał, że wkrótce przyjdzie.
Lee przez okno obserwował Merrin idącą do drzwi i poprawiającą bluzkę. Wyglądała elegancko w lnianej niebieskiej spódniczce i białej koszulce, rozpiętej pod szyją i ukazującej złoty krzyżyk. Gołe nogi, granatowe pantofle bez pięt. Uważnie wybrała strój, zastanowiła się, jak chce być widziana. Dopił rum z colą. Otworzył drzwi w chwili, gdy Merrin uniosła rękę, żeby zapukać. Oczy nadal go piekły i łzawiły po rozmowie z Igiem. Zastanowił się, czy powinien wydusić parę łez, żeby pociekły po policzkach, ale zdecydował, że lepiej nie. Powinien wyglądać, jakby walczył z rozpaczą.
– Cześć, Lee – powiedziała. Ona też wyglądała, jakby powstrzymywała łzy. Położyła mu rękę na policzku, a potem przygarnęła go do siebie.
Uścisk trwał krótko, ale Lee przez chwilę zanurzył nos w jej włosach i poczuł jej drobne dłonie na piersi. Jej włosy miały wyraźny, niemal ostry zapach cytrusów i mięty. Pomyślał, że to najbardziej fascynujący aromat, jaki kiedykolwiek czuł, nawet lepszy niż zapach mokrej cipki. Miał mnóstwo dziewczyn, znał ich zapachy i smaki, lecz Merrin była inna. Czasami wydawało mu się, że gdyby tak nie pachniała, mógłby przestać o niej myśleć z udręką.