Выбрать главу

– Taki miałem plan – przyznał Lee. – Ale mnie wystawiła, a pan jest dwa razy od niej milszy, więc w sumie żadna strata.

Kongresmen prychnął świszczącym śmiechem. Lee usiadł przy niskim stoliku, bokiem do niego.

– Kto umarł? – spytał.

– Mąż pani gubernator.

Lee zawahał się z odpowiedzią.

– O rety, mam nadzieję, że pan żartuje.

Kongresmen znowu uniósł kompres ze ścierki.

– Ma chorobę Lou Gehriga. Stwardnienie zanikowe boczne. Właśnie zdiagnozowane. Jutro będzie konferencja prasowa. W przyszłym roku przypada ich dwudziesta rocznica ślubu. Straszne, prawda?

Lee przygotował się już na jakieś kiepskie wyniki albo na wieść, że „Portsmouth Herald" opublikuje niepochlebny artykuł o kongresmenie (lub jego córkach – tu byłoby o czym pisać), ale nad tym musiał się chwilę zastanowić.

– Boże.

– Dokładnie to powiedziałem. Zaczęło się od drżenia kciuka. Potem obu rąk. Choroba postępuje gwałtownie. Nie znasz dnia ani godziny, prawda?

– O tak.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Telewizor nadal pokazywał Terry'ego Perrisha.

– Miał to ojciec mojego najlepszego kumpla z podstawówki – odezwał się kongresmen. – Biedak siedział w fotelu przed telewizorem, rzucał się jak ryba na wędce i rzęził, jakby go dusił Niewidzialny Człowiek. Tak mi ich żal… Nie wyobrażam sobie, co bym zrobił, gdyby któraś z dziewczynek zachorowała. Chcesz się ze mną pomodlić za panią gubernator i jej męża?

Ani trochę, pomyślał Lee, ale ukląkł przy stoliku, złożył ręce i zastygł w oczekiwaniu. Kongresmen ukląkł obok niego, pochylił głowę. Lee zamknął oczy, żeby się skupić, jakoś to przemyśleć. Przede wszystkim choroba męża poprawi jej notowania; osobista tragedia zawsze budzi współczucie paru tysięcy wyborców. Ponadto opieka medyczna stanowiła najmocniejszy atut pani gubernator, a to woda na jej młyn, okazja, żeby nadać zagadnieniu osobisty wydźwięk. Już i tak trudno było walczyć z kobietą, żeby nie wyjść na damskiego boksera. Ale walczyć z kobietą heroicznie opiekującą się toczonym nieuleczalną chorobą małżonkiem – kto wie, w jaki sposób to się odbije na kampanii wyborczej? Zależy od mediów, od tego, w jaki sposób postanowią to przedstawić. Czy istnieje jakiś sposób, który byłby dla niej niekorzystny? Może. Lee uznał, że istnieje przynajmniej jedna możliwość, za którą warto się modlić – a w każdym razie jeden sposób, by naprawić tę sytuację.

Po chwili kongresmen westchnął, co oznaczało, że modlitwa dobiegła końca. Ale dalej klęczeli obok siebie w przyjaznym milczeniu.

– Myślisz, że nie powinienem kandydować? – spytał kongresmen. – Z poczucia przyzwoitości?

– Choroba jej męża to tragedia – powiedział Lee. – Jej polityka – też, tylko inna. Tu nie chodzi o nią, tylko o wszystkich mieszkańców stanu.

Kongresmen zadrżał.

– Wstydzę się, że nawet o tym myślę. Jakby liczyły się tylko moje cholerne polityczne ambicje. Grzech pychy, Lee. Grzech pychy.

– Nie wiemy, co się stanie. Może pani gubernator uzna, że musi się wycofać, by zaopiekować się mężem, nie stanie do wyborów, a wówczas lepiej, żeby kandydował pan niż ktoś inny.

Kongresmen znowu zadrżał.

– Nie powinniśmy tak mówić. Nie dzisiaj. Naprawdę czuję się, jakbym popełniał czyn nieprzyzwoity. Tu chodzi o życie i zdrowie człowieka. To, czy postanowię ubiegać się o urząd gubernatora, jest najmniej ważne. – Zakołysał się na kolanach, gapiąc się tępo w telewizor. Oblizał wargi. – Ale gdyby się wycofała, może moja rezygnacja byłaby nieodpowiedzialnością?

– O Boże, no oczywiście. Czy wyobraża pan sobie, że odejdzie z polityki, a na gubernatora zostanie wybrany Bill Flores? Wprowadziłby w przedszkolach edukację seksualną, rozdawałby gumki sześciolatkom. Dzieci, ręka w górę, jeśli wiecie, jak się pisze „homoseksualizm".

– Przestań – powiedział kongresmen, chociaż się śmiał. – Jesteś okropny.

– Nie zamierzał pan tego ogłosić jeszcze przez pięć miesięcy – dodał Lee. – Przez rok wiele się może zdarzyć. Ludzie nie będą na nią głosować tylko dlatego, że ma chorego męża. Chora żona nie pomogła Johnowi Edwardsowi. Kurczę, raczej mu zaszkodziła. Wyglądało to tak, jakby kariera była dla niego ważniejsza od zdrowia żony. – Już myślał, że to będzie wyglądać jeszcze gorzej: kobieta przemawiająca, kiedy jej mąż trzęsie się w fotelu na kółkach pod podium. Kiepski widok. Czy ludzie naprawdę będą chcieli głosować na nią, żeby jeszcze przez dwa lata widzieć coś takiego w telewizorze? Albo: kobieta, dla której wygranie wyborów jest ważniejsze od opieki nad mężem. – Ludzie głosują ze względu na program, nie ze współczucia. – To kłamstwo, ludzie głosują emocjami. I tak należy to załatwić, cicho, w nieoczywisty sposób wykorzystać chorobę jej męża, by gubernator wydawała się o wiele bardziej obojętna, o wiele mniej szlachetna. Zawsze istnieje sposób, żeby naprawić sytuację. – Zanim wejdzie pan do gry, wszyscy już o tym zapomną. Będą gotowi zmienić temat.

Lee nie był pewien, czy kongresmen go jeszcze słucha. Patrzył w telewizor. Terry zwisł właśnie z krzesła, udając martwego, z głową przechyloną pod nienaturalnym kątem. Jego gość, chudy angielski rockman w czarnej skórzanej kurtce, nakreślił nad nim znak krzyża.

– Przyjaźnisz się z Terrym Perrishem?

– Raczej z jego bratem, Igiem. Zresztą wszyscy Perrishowie są fantastyczni. W dzieciństwie byli dla mnie całym światem.

– Nigdy ich nie poznałem.

– Chyba skłaniają się ku demokratom.

– Ludzie chętniej głosują na przyjaciół niż na partię. Może powinniśmy się zaprzyjaźnić. – Pięścią trącił Lee w ramię, jakby uderzył go nagły pomysł. Całkiem zapomniał o migrenie.

– To by było coś – ogłosić w programie Terry'ego Perrisha, że kandyduję na miejsce gubernatora!

– O tak. Na pewno.

– Myślisz, że dałoby się to załatwić?

– Może umówię się z nim, kiedy znowu przyjedzie, i szepnę mu o panu dobre słowo. Zobaczymy, co się stanie.

– Jasne. Zrób to. Zaszalej. Na mój koszt. – Kongresmen westchnął. – Przywracasz mi radość życia. Zostałem obdarzony wieloma błogosławieństwami i wiem o tym. Ty jesteś jednym z nich.

Spojrzał na Lee, mrugał oczami jak dobry dziadzio. Potrafił to robić na żądanie, robić te oczy Świętego Mikołaja. – Wiesz, Lee, nie jesteś za młody, żeby ubiegać się o mandat w Kongresie. Moje miejsce zwolni się za parę lat, w ten czy inny sposób. Masz magnetyczną osobowość. Jesteś przystojny i uczciwy. Masz dobrą prywatną historię o zbawieniu dzięki Chrystusowi. I potrafisz opowiadać świetne kawały.

– No, nie wiem. Cieszy mnie to, co robię dla pana. Nie sądzę, żeby kariera polityczna była moim powołaniem – oznajmił Lee i dodał bez najmniejszego zażenowania: – Nie sądzę, żeby tego chciał ode mnie Bóg.

– Szkoda. Przydałbyś się partii i nie wiadomo, jak wysoko byś zaszedł. Cholera, gdybyś dał sobie szansę, mógłbyś być drugim Reaganem.

– Eee, nie – powiedział Lee. – Raczej byłbym następnym Karlem Rove'em.

ROZDZIAŁ 35

Pod koniec matka nie mówiła wiele. Lee nie wiedział, ile do niej docierało przez te ostatnie tygodnie. Na ogół mówiła tylko jedno słowo w różnych odmianach, głosem oszalałym i zachrypniętym: „Pić! Picieeee!". Oczy wychodziły jej z orbit. Lee siedział przy jej łóżku, nagi w rozprażonym domu, i czytał gazetę. W południe w sypialni dochodziło do trzydziestu pięciu stopni, a pod spiętrzonymi kołdrami było pewnie jeszcze goręcej. Matka nie zawsze zdawała sobie sprawę z jego obecności. Gapiła się w sufit, jej chude ręce żałośnie zmagały się z okryciem, jakby rozgarniała wodę, wyrzucona za burtę. Czasami zwracała wielkie oczy na Lee, mierząc go przerażonym, błagającym spojrzeniem. A Lee popijał mrożoną herbatę i nie zwracał na nią uwagi.