Выбрать главу

Czasami, zdjąwszy jej pieluchę, nie zakładał nowej i zostawiał matkę nagą od pasa w dół. Moczyła się i zaczynała wołać: „Mokro! Mokro! O Boże, Lee! Zmoczyłam się!". Nigdy się nie spieszył do zmiany pościeli – był to męczący, mozolny proces. Siki matki śmierdziały marchwią, chorobą. Kiedy w końcu zmieniał pościel, zwijał prześcieradło i przyciskał do twarzy matki, która wyła ogłupiałym, zduszonym głosem. Ona także go tak traktowała – wciskała mu twarz w prześcieradło, kiedy je zmoczył. W taki sposób oduczała go sikania w łóżku, problemu jego dzieciństwa.

Ale gdzieś pod koniec maja po tygodniach trwania w malignie matka na moment oprzytomniała. Lee obudził się przed świtem w swoim pokoju na piętrze. Nie wiedział, co go wyrwało ze snu, ale odnosił wrażenie, że coś jest nie tak. Podparł się na łokciach, uważnie nasłuchując. Było przed piątą, niebo rozjaśniała już szarość przedświtu. Przez lekko uchylone okno czuł zapach świeżej trawy, nowych pąków na drzewach. Już robiło się ciepło, wyglądało na to, że będzie gorąco, zwłaszcza w pokoju gościnnym, gdzie sprawdzał, czy można starą kobietę ugotować żywcem. W końcu coś usłyszał, ciche łupnięcie na dole, a po nim jakby szuranie butów na plastikowej wycieraczce.

Wstał i cicho zszedł na dół, żeby zajrzeć do matki. Myślał, że zastanie ją śpiącą albo patrzącą tępo w sufit. Nie spodziewał się, że przewróci się na bok i sięgnie wychudłą, szponiastą ręką po telefon. Zrzuciła słuchawkę, która teraz zwisała na przewodzie. Matka zbierała przewód w dłoń, usiłując przyciągnąć do siebie słuchawkę, która kołysała się, szurając po podłodze i lekko stukając o szafkę nocną.

Na widok Lee matka znieruchomiała. Jej wynędzniała, zapadnięta twarz była spokojna, prawie radosna. Niegdyś włosy miała gęste, w miodowym odcieniu, z lokami spadającymi na ramiona. Włosy Farrah Fawcett. Ale teraz łysiała, cienkie siwe pasma przykrywały głowę pokrytą plamami wątrobianymi.

– Co robisz, mamo? – spytał Lee.

– Dzwonię.

– Do kogo?

W tej samej chwili dotarło do niego, że jej głos brzmi przytomnie, i zrozumiał, że na chwilę w niewytłumaczalny sposób wyrwała się z demencji.

Matka obrzuciła go przeciągłym, obcym spojrzeniem.

– Kim jesteś? – spytała.

No, wyrwała się częściowo.

– Lee. Nie znasz mnie?

– Nie jesteś nim. Lee chodzi po płocie. Zabroniłam mu. Powiedziałam, że diabeł wystawi mu za to rachunek, ale nie może się powstrzymać.

Podszedł i odłożył słuchawkę na widełki. Wykazał się idiotyczną beztroską, zostawiwszy działający telefon w zasięgu ręki matki, niezależnie od jej stanu.

Ale kiedy pochylił się, żeby wyjąć wtyczkę z kontaktu, matka chwyciła go za przegub. Omal nie krzyknął, tak go zaskoczyła ta drapieżna siła jej kościstych, sękatych palców.

– Umieram – powiedziała. – Dlaczego chcesz, żebym cierpiała? Dlaczego nie usiądziesz z założonymi rękami i nie zaczekasz, aż się stanie?

– Bo gdybym to zrobił, niczego bym się nie dowiedział.

– Tak. To prawda – stwierdziła jego matka niemal z zadowoleniem. – Czego byś się nie dowiedział?

– Czy istnieją granice.

– Mojej wytrzymałości? – spytała matka i dodała: – Nie, nie o to chodzi. Mówisz o granicach tego, co możesz zrobić. – Osunęła się na poduszki, a Lee z zaskoczeniem ujrzał jej wyrozumiały uśmiech. – Ty nie jesteś Lee. Lee jest na płocie. Jeśli znowu go przyłapię na tym płocie, już on mnie popamięta.

Odetchnęła głęboko, powieki jej opadły. Wydawało mu się, że matka chce zasnąć – często gwałtownie traciła przytomność – ale odezwała się jeszcze raz. W jej skrzypiącym, starczym głosie brzmiało zastanowienie.

– Raz zamówiłam ekspres do kawy z katalogu. Możliwe, że z Sharper Image. Ładny, dużo miedzianych okuć. Czekałam parę tygodni, aż wreszcie pojawił się przed moimi drzwiami. Otworzyłam pudełko i – uwierzysz? – w środku było tylko wypełnienie. Osiemdziesiąt dziewięć dolarów za folię bąbelkową i styropian. Ktoś w tej fabryce ekspresów musiał zasnąć. – Odetchnęła głęboko.

– Czemu to mnie ma obchodzić?

– Bo tak samo jest z tobą. – Otworzyła wielkie, błyszczące oczy i wbiła w niego spojrzenie. Uśmiechnęła się szerzej, ukazując resztki zębów, małych, pożółkłych i nierównych. Zaczęła się śmiać.

– Powinieneś zażądać zwrotu pieniędzy. Zrobili cię w bambuko. Jesteś tylko ładnym, pustym w środku pudełkiem.

Śmiała się ostro, rzężąco, zachłystując się powietrzem.

– Przestań ze mnie szydzić – rzucił, co rozbawiło ją jeszcze bardziej. Śmiała się, dopóki nie dał jej podwójnej dawki morfiny.

Potem poszedł do kuchni i zrobił sobie Bloody Mary z dużą ilością pieprzu. Ręka, w której trzymał szklankę, drżała.

Bardzo go kusiło, żeby przemocą napoić matkę wielkim kubkiem wrzącej słonej wody. Utopić ją w niej.

Ale dał spokój, nawet przez tydzień doglądał jej z wyjątkową troską, zostawiał wentylator włączony na cały dzień, co rano zmieniał pościel, ozdabiał pokój świeżymi kwiatami, włączał telewizję. Szczególnie dbał o regularne podawanie morfiny, nie chciał, żeby znowu oprzytomniała, kiedy w domu będzie pielęgniarka. Żeby nie wypaplała, co się dzieje, kiedy zostaje sama z synem. Niepotrzebnie się starał. Matka nigdy więcej nie odzyskała przytomności.

ROZDZIAŁ 36

Pamiętał ten płot. Pierwsze dwa lata w West Bucksport w stanie Maine niemal nie zapisały mu się w pamięci – na przykład nie przypominał sobie, dlaczego się tam przeprowadzili, do wiochy na zadupiu zadupia, mieściny, w której jego rodzice nikogo nie znali. Nie pamiętał, dlaczego wrócili do Gideon. Ale pamiętał ten płot i dzikiego kocura, który wyłonił się z kukurydzy. Pamiętał noc, kiedy dzięki niemu księżyc nie spadł z nieba.

Kocur wychodził z kukurydzy o zmierzchu. Gdy pojawił się na ich podwórku drugi lub trzeci raz, cicho pomiaukując, matka Lee wyszła do niego z puszką sardynek. Postawiła ją na ziemi i zaczekała, aż kot się podkradnie. Rzucił się na sardynki, jakby nie jadł od wielu dni, połykał każdą srebrną rybkę, potrząsając głową. Potem prześliznął się płynnie między kostkami Kathy Tourneau, mrucząc z zadowoleniem. Był to nieco zardzewiały pomnik, jakby kot oduczył się być szczęśliwy.

Ale kiedy matka Lee chciała go podrapać za uszami, kocur drapnął ją, zostawiając długie, czerwone krechy na ręce. Matka krzyknęła i kopnęła go, a on uciekł, przewracając w panice puszkę.

Przez tydzień matka nosiła biały bandaż, a potem zostały jej brzydkie blizny. Kiedy kocur znowu wylazł z kukurydzy, miaucząc, żeby zwrócić na siebie uwagę, rzuciła w niego patelnią. Zniknął w gąszczu.

Za domem w Bucksport znajdowało się poletko nędznej kukurydzy. Rodzice jej nie zasiali i nie kiwnęli palcem, żeby o nią zadbać. Nie byli rolnikami, nie mieli nawet ogródka. Matka Lee zebrała parę kolb w sierpniu, ugotowała, ale nikt nie zdołał ich zjeść. Ziarna były bez smaku, gumowate i twarde. Ojciec powiedział, że to kukurydza pastewna.

W październiku łodygi wyschły, stały się brązowe i martwe, wiele złamało się i przechyliło. Lee był zachwycony ich wonią w zimnym jesiennym powietrzu, lubił przemykać wąskimi korytarzami między rzędami, suchy szelest liści. Dla dorosłego Lee Tourneau przypomnienie sobie tego entuzjazmu dla kukurydzy trochę przypominało próbę najedzenia się wspomnieniem dobrego posiłku.

Nie wiadomo, gdzie kocur podziewał się, gdzie mieszkał. Nie należał do sąsiadów. Nie należał do nikogo. Matka Lee twierdziła, że jest dziki. Wypowiedziała to słowo, „dziki", tym samym nienawistnym, brzydkim tonem, którym mówiła o Winterhaus, barze, w którym ojciec Lee zatrzymywał się co wieczór na drinka (albo dwa, względnie trzy) w drodze z pracy do domu.