Kocur miał wyraźnie widoczne żebra, wydarte płaty czarnej sierści, obsceniczne łaty różowej, sparszywiałej skóry i kosmate jaja rozmiaru piłek do ping-ponga, tak wielkie, że kołysały się między jego tylnymi nogami. Jedno oko miał zielone, drugie białe, chyba ślepe. Matka Lee kazała swojemu jedynakowi trzymać się z dala od tego stworzenia.
– Nie zacznie cię lubić – powiedziała. – Już minął moment, kiedy mógłby się nauczyć zaufania do ludzi. Nie interesujesz go ty ani nikt inny. Pojawia się tylko w nadziei, że coś mu damy, a jeśli go nie będziemy karmić, przestanie tu przychodzić.
Nie przestał. Co wieczór, gdy słońce już zachodziło, ale chmury nadal barwiły się jego poświatą, kocur wracał, żeby miauczeć na podwórku.
Lee czasami od razu po powrocie ze szkoły wychodził, żeby go szukać. Zastanawiał się, gdzie kocisko spędza cały dzień, dokąd chodzi i skąd wraca. Wspinał się na płot i chodził po nim, wyglądając kota na polu kukurydzy.
To był stary, rozpadający się płot z desek osadzonych na pochyłych słupach. Opasywał całe podwórko, pole kukurydzy i resztę. Górny poprzeczny drążek znajdował się wysoko, na poziomie głowy Lee, a całość trzęsła się, kiedy po niej chodził. Matka się denerwowała, tłumaczyła, że drewno jest spróchniałe, któraś deska w końcu pęknie pod jego ciężarem, a wtedy czeka go podróż do szpitala (ojciec machał ręką i mówił: „Dajże mu już spokój, to przecież dziecko!"). Ale Lee nie mógł się oprzeć temu płotowi, żaden chłopak by tego nie potrafił. Nie tylko po nim chodził jak po równoważni, czasem nawet biegał, rozłożywszy ręce, niczym kościsty żuraw startujący do lotu. Dobrze było biec po tym płocie, gdy belki trzęsły się pod jego stopami, a krew tętniła w żyłach.
Kocur nadal wystawiał na próbę cierpliwość Kathy Tourneau. Ogłaszał swoje przybycie błagalnym, fałszywym miauknięciem, jednym przeraźliwym dźwiękiem, powtarzanym raz po raz, aż matka Lee traciła cierpliwość i wypadała na podwórko, by rzucić czymś w niego.
– Na miłość boską, czego ty chcesz? – krzyknęła raz do czarnego kocura. – Nie dostajesz żarcia, dlaczego nie odejdziesz?
Lee nie powiedział tego matce, ale chyba wiedział, dlaczego kot powraca co wieczór. Matka myliła się, sądząc, że kot błaga o jedzenie. Lee uważał, że chodzi mu o poprzednich właścicieli, ludzi, którzy zajmowali ten dom przed nimi i traktowali go tak, jak chciał być traktowany. Lee wyobrażał sobie piegowatą dziewczynkę, jego rówieśnicę, w farmerkach i z długimi, prostymi rudymi włosami, która wynosiła czarnemu kotu miskę jedzenia, a potem siadała w bezpiecznej odległości, żeby go nie przestraszyć. Może mu śpiewała. Podejrzenie matki – że kot postanowił ich dręczyć nieustannymi, przeraźliwymi wrzaskami tylko po to, żeby sprawdzić, ile zdołają wytrzymać – wydawało się Lee nieprawdopodobną hipotezą.
Postanowił się zaprzyjaźnić z kocurem i pewnego wieczora usiadł na dworze, czekając na niego. Powiedział matce, że nie chce kolacji, że jeszcze jest najedzony po wielkiej porcji płatków, którą zjadł po powrocie ze szkoły, więc czy może trochę pobyć na dworze? Pozwoliła mu – dopóki ojciec nie wróci do domu, a wtedy do łóżka i spać. Nie wspomniał, że chce się spotkać z kotem i że ma dla niego sardynki.
W połowie października wcześnie się ściemnia. Wyszedł na dwór przed szóstą, na czarnym już niebie widać było linię intensywnego różu nad polami po drugiej stronie drogi. Czekał, podśpiewując pod nosem.
Świeciło parę gwiazd. Zauważył, że jedna z tych gwiazd się porusza, sunie w prostej linii przez niebo. Po chwili uświadomił sobie, że to musi być samolot albo satelita. Albo UFO! Co za myśl. Kiedy spuścił wzrok, zobaczył kocura.
Kot z niedopasowanymi oczami wychylił się spomiędzy niskich łodyg kukurydzy i zmierzył Lee przeciągłym spojrzeniem. Tym razem nie miauczał. Lee wyjął rękę z kieszeni kurtki, podszedł powoli, żeby go nie spłoszyć.
– Cześć, brat-kuuuu – odezwał się, przeciągając ostatnią sylabę jak nutę. – Cześć, brat-kuuu.
Puszka sardynek brzęknęła metalicznie podczas otwierania. Kocur śmignął w kukurydzę.
– O nie, bratku! – Lee poderwał się na równe nogi. To było niesprawiedliwe. Zaplanował całe spotkanie, jak zwabi kota tym cichym, przyjaznym pomrukiem, a potem postawi przed nim puszkę, nie próbując go dziś dotknąć, dając mu tylko jeść. A kocur nie dał mu nawet szansy.
Zerwał się wiatr i kukurydza zaszeleściła niespokojnie. Lee poczuł chłód w gardle. Gapił się tępo na pole. I nagle kot znowu się pojawił, wskoczył na płot. Odwrócił głowę i spojrzał na Lee rozjarzonymi, fascynującymi oczami.
Lee nie zrobił gwałtownego ruchu. Zaczął się skradać. Kiedy się zbliżył, sądził, że kocur znowu wskoczy w kukurydzę i zniknie. Ale on zrobił parę kroków po płocie i obejrzał się jeszcze raz, jakby z wyczekiwaniem. Chciał sprawdzić, czy Lee za nim pójdzie, zapraszał go. Lee stanął na żerdce i wspiął się na płot, który się zatrząsł pod jego ciężarem. Lee pomyślał: No, teraz kocur zeskoczy i zniknie. Ale on zaczekał, aż płot znieruchomieje, i znowu ruszył niespiesznie, z zadartym ogonem, ukazując dziurę w tyłku i wielkie jaja.
Lee poszedł za nim, rozkładając ręce, żeby nie stracić równowagi. Nie ośmielił się przyspieszyć z obawy, że przestraszy kota, który paradował leniwie po belce, odciągając go coraz dalej od domu. Kukurydza rosła tuż przy płocie; suche, grube liście smagały i muskały ramię Lee. Raz belka niebezpiecznie zatrzęsła się mu pod stopami; musiał przykucnąć i przytrzymać się słupka, żeby nie spaść. Kot zaczekał na niego na następnym słupku. Nie poruszył się, gdy Lee się wyprostował i podszedł do niego po chwiejącej się belce – zaczął mruczeć tym swoim wysilonym, zachrypniętym głosem. Lee omal nie wyskoczył ze skóry z przejęcia, że w końcu znalazł się tak blisko niego, niemal na wyciągnięcie ręki.
– Cześć – szepnął, a mruczenie stało się głośniejsze. Kot wygiął grzbiet, jakby go podstawiał pod rękę Lee. Wydawało się nieprawdopodobne, że nie chce być dotykany.
Lee obiecał sobie, że nie będzie próbował dotknąć kocura – nie dziś, podczas nawiązania pierwszego kontaktu – ale byłoby niegrzecznie odrzucić tak oczywiste zaproszenie do pieszczoty. Delikatnie wyciągnął rękę.
– Cześć, brat-kuuu – zaintonował cicho, a kot zamknął oczy w wyrazie czystej zwierzęcej rozkoszy. Potem otworzył je i chlasnął łapą.
Lee odskoczył – łapa świsnęła w powietrzu tuż obok jego lewego oka. Płot zatrząsł się gwałtownie; Lee upadł na bok w kukurydzę.
Górna żerdź płotu znajdowała się na ogół metr dwadzieścia od ziemi, ale w tym miejscu było obniżenie terenu i spadł z jakichś dwóch metrów. Widły, leżące w kukurydzy od wielu lat, czekały na niego, odkąd się urodził. Leżały na ziemi z wygiętymi zardzewiałymi zębami w górze. Lee uderzył o nie głową.
ROZDZIAŁ 37
Chwilę potem usiadł. Kukurydza szeleściła gorączkowo, szeptała, obgadywała go. Kot zeskoczył z płotu. Ściemniło się już zupełnie, a kiedy Lee podniósł głowę, zobaczył, że gwiazdy się poruszają. Wszystkie stały się satelitami, śmigały w różnych kierunkach, nurkowały w dół. Księżyc drgnął, osunął się o parę centymetrów, znowu drgnął. Jakby kurtyna nieba miała lada chwila spaść, ukazując pustą scenę. Lee wyciągnął rękę i wyprostował księżyc, wcisnął go na miejsce. Był zimny jak sopel, zmroził mu palce.
Lee musiał sięgnąć bardzo wysoko, żeby naprawić księżyc, a kiedy znalazł się w górze, spojrzał na West Bucksport. Zobaczył rzeczy, których nie mógłby dostrzec z pola kukurydzy, ujrzał je z perspektywy Boga. Widział samochód ojca sunący przez Pickpocket Lane i skręcający na żwirowany podjazd. Ojciec wiózł sześciopak na siedzeniu obok, między udami trzymał kolejne zimne piwo. Gdyby Lee zechciał, mógłby pstryknąć palcami w samochód i strącić go z drogi w iglaki osłaniające ich dom przed autostradą. Wyobraził sobie samochód leżący na boku, płomienie wystawiające jęzory spod maski. Ludzie by powiedzieli, że ojciec jechał pijany w drebiezgi.