Выбрать главу

– Zrozum, musiałaś to zrobić. Jak mogłaś pomyśleć, że możesz… że moglibyście…

– Daj mi się przebrać, dobrze? – Wyszarpnęła mu torbę z ręki.

Odeszła sztywno przez światło reflektorów, w obcisłej spódniczce lepiącej się jej do ud, w mokrej bluzce przejrzystej jak bibułka. Przełożyła nogę nad łańcuchem, potem drugą i dalej szła w stronę mroku, wzdłuż drogi. Jeszcze odwróciła głowę i rzuciła Lee spojrzenie, unosząc pytająco brew, jakby zadawała pytanie – albo go zapraszała. Potem znikła.

Lee zapalił papierosa, stojąc obok samochodu. Zastanawiał się, czy powinien iść za nią, nie całkiem pewien, czy chce pójść do lasu, kiedy Terry to widzi. Po paru minutach zajrzał do cadillaca. Terry leżał na tylnym siedzeniu, z ręką na oczach. Nieźle się walnął w głowę, miał czerwoną krechę w okolicach prawej skroni, a i przedtem też ledwie kontaktował, był napruty jak stodoła. Śmieszne, że znaleźli się koło tej odlewni, gdzie Lee poznał Terry'ego Perrisha, który wraz z Erikiem Hannitym wysadził w powietrze wielkiego mrożonego indyka. Przypomniał sobie o joincie Terry'ego i namacał go w kieszeni. Może parę machów uspokoi żołądek Merrin i uczyni ją chętniejszą.

Czekał jeszcze przez minutę, ale Terry się nie poruszył, więc rzucił niedopałek w mokrą trawę i ruszył za Merrin. Szedł żwirową ścieżką, lekko skręcającą i biegnącą w górę zbocza, i oto zobaczył czarną odlewnię na tle kłębiących się czarnych chmur. Z niebosiężnym kominem wyglądała jak fabryka produkująca koszmary w ilościach przemysłowych. Mokra trawa lśniła i drżała na wietrze. Lee pomyślał, że Merrin poszła aż do tej zrujnowanej warowni z czarnych cegieł i cieni, że tam się przebiera, ale psyknęła na niego z mroku po lewej stronie. Wtedy ją zobaczył, jakieś pięć metrów od ścieżki.

Stała pod starym drzewem, spod którego łuszczącej się kory ukazywał się martwy, biały, usiany trądowymi plamami pień. Miała na sobie jego szare spodnie od dresu. Do nagiej piersi przyciskała sportową kurtkę Terry'ego. Ten widok był dla niego erotycznym szokiem, jakby wyjętym prosto z leniwej popołudniowej masturbacyjnej fantazji. Merrin o jasnych ramionach, szczupłych rękach i znękanych oczach, półnaga, drżąca w lesie, czekająca na niego w samotności.

U jej stóp leżała torba. Mokre ubranie spoczywało złożone po jednej stronie, na nim znajdowały się porządnie ustawione szpilki. W jednej z nich coś zauważył – wyglądało jak równo złożony męski krawat. Jak ona lubiła wszystko składać!

– W twojej torbie nie było bluzy – powiedziała. – Tylko spodnie.

– Fakt. Zapomniałem. – Szedł ku niej.

– A, co tam. Daj mi swoją koszulę.

– Mam się rozebrać?

Usiłowała się uśmiechnąć, ale wyrwało się jej niecierpliwe westchnienie.

– Lee, przepraszam, ja… jestem trochę zdenerwowana.

– Oczywiście. Musisz się napić i z kimś pogadać. Wiesz co? Mam trawę, jeśli chcesz się odprężyć. – Uniósł jointa i uśmiechnął się, bo czuł, że Merrin potrzebuje teraz uśmiechu. – Chodźmy do mnie. Jeśli nie będziesz dziś miała ochoty, to kiedy indziej.

– O czym ty mówisz? – spytała, marszcząc brwi. – Nie mam nastroju na żarty.

Pochylił się i pocałował ją w usta, mokre i zimne. Wzdrygnęła się, cofnęła o krok. Kurtka wyśliznęła się jej z rąk, przytrzymała ją, osłoniła się przed nim.

– Co robisz?

– Chciałem cię pocieszyć. Jeśli źle się czujesz, to częściowo przeze mnie.

– Nie przez ciebie. – Patrzyła na niego wielkimi, zdumionymi oczami, w których powoli zaczęła świtać straszna świadomość. Łatwo było sobie wyobrazić, że ma nie dwadzieścia cztery, ale szesnaście lat, że jest jeszcze nietknięta. – Nie zerwałam z Igiem przez ciebie. To nie miało nic wspólnego z tobą.

– Ale możemy być razem. Nie o to ci chodziło od samego początku?

Cofnęła się o kolejny chwiejny krok, z coraz większym osłupieniem, otwierając usta do krzyku. Zaniepokoiło go, że mogłaby krzyknąć, poczuł impuls, by przyskoczyć do niej, zasłonić jej usta ręką. Ale nie krzyknęła. Roześmiała się – zduszonym, niedowierzającym śmiechem, jakby śmiała się z niego jego toczona demencją matka.

– O kurwa – powiedziała. – O Jezu, kurwa. Lee, to bardzo kiepski moment na takie gówniane żarty.

– Zgadzam się.

Spojrzała na niego w osłupieniu. Ten chory, zdezorientowany uśmiech znikł z jej twarzy, górna warga uniosła się w grymasie. Brzydkim grymasie odrazy.

– Tak myślałeś? Że zerwałam z nim… żeby móc się rżnąć z tobą? Jesteś jego przyjacielem. Moim przyjacielem! Nic nie rozumiesz?

Zrobił krok w jej stronę, chciał ją chwycić za ramię. Odepchnęła go. Nie spodziewał się tego, zatoczył się, potknął o jakiś korzeń i usiadł na mokrej, twardej ziemi.

Poczuł, że coś w nim narasta, jakby ryk nawałnicy, huk mknącego przez tunel pociągu. Nie miał jej za złe tego, co powiedziała, choć nie było to ładne – zwodziła go od miesięcy, właściwie od lat, a teraz wyśmiała. Znienawidził ją za wyraz jej twarzy. Za ten grymas wstrętu, małe ostre ząbki ukazujące się spod uniesionej górnej wargi.

– To o czym mówiliśmy? – spytał cierpliwie, nadal siedząc jak idiota na mokrej ziemi. – O czym rozmawialiśmy przez cały zeszły miesiąc? Myślałem, że chcesz się bzykać z innymi. Myślałem, że dowiedziałaś się czegoś nowego o sobie, swoich uczuciach. Czegoś związanego ze mną.

– O Boże. O Jezu. Lee…

– Zapraszałaś mnie na kolacje. Pisałaś świńskie esemesy o jakiejś nieistniejącej blondynce. Dzwoniłaś do mnie o każdej porze dnia i nocy, żeby spytać, jak sobie radzę, jak się czuję. – Położył rękę na schludnym stosiku jej ubrań. Przygotowywał się, żeby wstać.

– Martwiłam się o ciebie, ty palancie. Matka ci umarła!

– Myślisz, że jestem głupi? W dniu jej śmierci rzuciłaś się na mnie, ujeżdżałaś moją nogę, podczas gdy matka leżała w pokoju obok.

– Co?! – rzuciła głosem ostrym i piskliwym. Robiła tyle hałasu, Terry mógł usłyszeć, chcieć sprawdzić, dlaczego się kłócą. Lee namacał wsunięty do buta krawat, zacisnął na nim palce, wstając. Merrin mówiła dalej: – Pamiętam, byłeś pijany, ja cię uścisnęłam, a ty zacząłeś mnie obmacywać. Pozwoliłam ci, bo miałeś tak strasznie przerąbane, tylko dlatego. Tylko! – Znowu zaczęła płakać.

– Zasłoniła oczy dłonią, zadrżał jej podbródek. Drugą ręką nadal tuliła do piersi kurtkę. – Wszystko to jakieś pojebane. Myślałeś, że zrywam z Igiem, żeby się bzykać z tobą? Wolałabym umrzeć, Lee. Umrzeć. Nie wiesz?

– Już wiem, suko – powiedział, wyszarpnął jej kurtkę z ręki, cisnął na ziemię i zarzucił Merrin na szyję pętlę z krawata.

ROZDZIAŁ 40

Kiedy uderzył ją kamieniem, przestała go z siebie spychać i mógł z nią robić, co chciał, więc rozluźnił pętlę na jej szyi. Merrin odwróciła głowę w bok, oczy wyszły jej z orbit, powieki dziwnie trzepotały. Spod jej włosów wypełzła strużka krwi, spłynęła po brudnej, umazanej twarzy.

Lee pomyślał, że Merrin kompletnie odleciała, jest zbyt ogłuszona, zdolna tylko do leżenia, kiedy ją rżnął, ale nagle odezwała się dziwnym, odległym głosem:

– W porządku.

– Tak? – stęknął i pchnął jeszcze silniej. Nie było tak fajnie, jak się spodziewał, była sucha. – Tak, podoba ci się?

Ale znowu jej nie zrozumiał. Nie mówiła o swoich doznaniach.

– Uciekłam – dodała.

Nie odpowiedział, skupił się na działaniu między jej nogami. Spojrzała w wielką, rozłożystą koronę drzewa nad nimi.

– Wspięłam się na drzewo i uciekłam – szepnęła. – W końcu znalazłam drogę powrotną, Ig. Nic mi nie jest. Trafiłam w bezpieczne miejsce.