Выбрать главу

Będziesz miał jakąś krzepką i serdeczną żonę, mamuśkę, która urodzi Ci dzieci. Sam staniesz się wspaniałym, szczęśliwym ojcem pełnym dobrej energii. Poznasz cały świat, zobaczysz cudzy ból i zdołasz go trochę złagodzić. Będziesz miał wnuki i prawnuki. Będziesz uczyć. Będziesz chodzić na długie spacery po lesie. Podczas jednego z nich, kiedy będziesz już bardzo stary, znajdziesz się pod drzewem, na którego gałęziach zbudowano domek. Tam będę na Ciebie czekała. Będę czekać na Ciebie przy świecach w naszym zmyślonym domku na drzewie.

Strasznie dużo tych kresek i kropek. Dwa miesiące pracy. Kiedy zaczęłam pisać, rak w piersi był mały jak groszek, a ten pod lewą pachą – jeszcze mniejszy. A teraz, tak ogólnie… no, jak to mówią, miłe złego początki.

Nawet nie wiem, czy naprawdę musiałam napisać tak dużo. Pewnie powinnam sobie oszczędzić tego wysiłku i napisać tę pierwszą wiadomość, którą Ci wysłałam, migając do Ciebie krzyżykiem. „ My". To zawiera w sobie prawie wszystko. A oto reszta: kocham Cię, Iggy.

Twoja Merrin Williams

ROZDZIAŁ 44

Ig przeczytał ostatnią wiadomość od Merrin, odłożył ją, przeczytał znowu, znowu odłożył, po czym wypełzł z paleniska, pragnąc się oddalić od zapachu popiołu i sadzy. Stanął w odlewni, oddychając głęboko. Dotarło do niego, że wokół nie ma węży. Był sam – albo prawie sam. W taczce spała zwinięta fantazyjnie grzechotniczka. Kusiło go, żeby podejść i pogłaskać ją po głowie, zrobić choćby krok w jej stronę, ale się powstrzymał. Lepiej nie, pomyślał i spojrzał na krzyżyk na swojej szyi, a potem przeniósł spojrzenie na swój cień pełznący po ścianie w ostatnich blaskach zachodzącego słońca. Zobaczył cień człowieka, wysokiego i chudego. Nadal czuł rogi na skroniach, czuł ich wagę, czubki bodące coraz chłodniejsze powietrze, ale ten cień przedstawiał tylko jego. Gdyby podszedł do wężycy, mając krzyżyk Merrin na szyi, pewnie by go dziabnęła.

Patrzył w zamyśleniu na swój czarny cień kładący się na ceglanej ścianie i zrozumiał, że może wrócić do domu, jeśli chce. Może zapomnieć o tych dwóch ostatnich dniach, o tym koszmarnym czasie cierpienia i paniki, i być tym, kim zawsze chciał być. Ta myśl sprawiła mu niemal bolesną ulgę, poczuł zmysłową przyjemność, że jest Igiem Perrishem, a nie diabłem. Mężczyzną, a nie żywym piecem.

Nadal nad tym rozmyślał, kiedy wężyca w taczce uniosła głowę, a po jej ciele przesunął się biały promień. Ktoś nadjeżdżał. W pierwszej chwili Ig pomyślał, że to Lee, który wraca, żeby znaleźć zgubiony krzyżyk i inne obciążające go dowody.

Ale przed odlewnią zatrzymał się zdezelowany szmaragdowy saturn Glenny. Ig zobaczył go przez drzwi znajdujące się prawie dwa metry nad ziemią. Glenna wysiadła w obłoku dymu. Upuściła papierosa w trawę i przydeptała. Odkąd Ig z nią był, rzucała palenie dwa razy – raz wytrzymała cały tydzień.

Przyglądał się z otworów okiennych, jak Glenna obchodzi budynek. Za mocno się umalowała. Zawsze była za mocno umalowana. Ciemnowiśniowa szminka, naczupirzona trwała, cienie i błyszczący róż. Nie chciała wejść do odlewni, Ig poznał to po jej twarzy. Pod tą namalowaną maską była przerażona, żałosna i ładna w prosty, smutny sposób. Miała na sobie obcisłe czarne biodrówki odsłaniające górną część tyłka, nabijany ćwiekami pasek oraz białą koszulkę, spod której wyłaniał się jej miękki brzuch i tatuaż na biodrze, króliczek Playboya. Obudziła w nim współczucie – ucieleśniała rozpaczliwą prośbę: Zechciej mnie, niech ktoś mnie zechce!

– Ig! – zawołała. – Iggy! Jesteś tam? – Osłoniła usta dłońmi, żeby głos stał się donośniejszy.

Nie odpowiedział. Opuściła dłonie.

Wędrował od okna do okna, obserwując Glennę idącą przez zarośla na tyłach odlewni. Niskie słońce było jak czerwony ognik papierosa przepalający jasną zasłonę nieba. Kiedy Glenna zbliżyła się do trasy Evela Knievela, Ig wymknął się przez otwarte drzwi i podszedł do niej od tyłu. Skradał się – jeszcze jeden szkarłatny cień wśród wielu innych. Glenna go nie zauważyła.

Na szczycie trasy zwolniła, zapatrzona w miejsce wybuchu, ziemię spieczoną do białości. Czerwony metalowy kanister nadal leżał w zaroślach. Na polach wokół odlewni ciągle było widno, ale pod drzewami zapadł już zmierzch. Ig skradał się przez trawę, drzewa i krzewy po prawej stronie trasy. Nieustannie bawił się krzyżykiem, pocierał go, zastanawiając się, co powinien Glennie powiedzieć. Na co zasługiwała.

Glenna patrzyła na osmaloną ziemię, na czerwony metalowy kanister i w końcu na rzekę w dole. Widać było, jak składa całą historię, jak się wszystkiego domyśla. Oddech jej przyspieszył. Włożyła prawą rękę do torebki.

– O, Ig… – szepnęła. – Ig, cholera… Wyjęła komórkę.

– Nie – odezwał się Ig.

Drgnęła. Telefon, różowy i gładki jak mydło, wyśliznął się jej z ręki, uderzył o ziemię, podskoczył i wpadł w trawę.

– Odbiło ci? – rzuciła, przechodząc od smutku do gniewu równie szybko, jak odzyskała równowagę. – Mało się nie zesrałam ze strachu.

Ruszyła do niego.

– Nie podchodź – uprzedził.

– Dlaczego mam nie… – zaczęła i urwała. – To spódnica?

Przez gałęzie przesiało się blade różowawe światło, padło na spódniczkę i jego nagi brzuch. Od pasa w górę pozostawał w cieniu.

Z jej twarzy zniknął gniew, ustępując miejsca niedowierzającemu uśmiechowi, oznace nie tyle rozbawienia, ile strachu.

– O rany, Ig… – szepnęła. – O rany, kochanie… Zrobiła kolejny krok w jego stronę. Podniósł rękę.

– Nie podchodź, nie chcę.

Stanęła.

– Co cię tu sprowadza? – zapytał.

– Przewróciłeś nasze mieszkanie do góry nogami. Dlaczego?

Nie odpowiedział. Nie wiedział, co miałby powiedzieć. Spuściła wzrok i zagryzła wargę.

– Pewnie ktoś ci powiedział o Lee i o mnie.

Oczywiście nie pamiętała, że sama to powiedziała. Z wysiłkiem podniosła głowę.

– Ig, przepraszam. Możesz mnie znienawidzić. Należy mi się. Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku. – Westchnęła lekko i dodała cichutko: – Pozwól mi sobie pomóc.

Ig zadrżał. To było nie do zniesienia – usłyszeć kolejny ludzki głos proponujący mu pomoc, głos zduszony uczuciem i troską. Był demonem zaledwie dwa dni, ale czasy, w których wiedział, co znaczy być kochanym, zdawały się mglistą, odległą przeszłością. Zdumiewało go, że rozmawia z Glenną tak zupełnie zwyczajnie, to cud, prosty i wspaniały jak szklanka zimnej lemoniady w upalny dzień. Glenna nie czuła potrzeby, by go zasypać wyznaniami o swoich najgorszych, najbardziej haniebnych pragnieniach; jej brzydkie tajemnice pozostały tajemnicami. Znowu dotknął krzyżyka na szyi, krzyżyka Merrin, otaczającego mały, cenny krąg ludzkich uczuć.

– Skąd wiedziałaś, że tu będę?

– W pracy oglądałam lokalne wiadomości i zobaczyłam reportaż o wypalonym wraku, który znaleziono nad rzeką. Kamery były zbyt daleko i nie widziałam, czy to gremlin, a rzeczniczka powiedziała, że jeszcze nie potwierdzono marki. Ale naszło mnie złe przeczucie. Dlatego zadzwoniłam do Wyatta Farmera, pamiętasz Wyatta? Kiedyś przykleił mojemu kuzynowi Gary'emu sztuczną brodę, żeby sprawdzić, czy w ten sposób uda się kupić piwo.

– Pamiętam. Dlaczego do niego zadzwoniłaś?

– Bo to jego holownik wyciągnął wrak z rzeki. Wyatt ma teraz własny warsztat samochodowy. Myślałam, że on wie, co to za wóz. Powiedział, że był tak spalony, że jeszcze nie wiadomo, bo została z niego sama rama i drzwi, ale według niego hornet albo gremlin, raczej gremlin, bo są bardziej popularne. A ja pomyślałam: o nie, ktoś ci spalił samochód. I potem – a jeśli w nim siedziałeś? I jeśli sam się podpaliłeś? Wiedziałam, że gdybyś to zrobił, to tutaj, żeby być blisko niej. – Znowu rzuciła mu płochliwe, przestraszone spojrzenie. – Rozumiem, dlaczego zrobiłeś bałagan w naszym mieszkaniu…