Выбрать главу

Wrócił na trasę Evela Knievela, żeby popatrzeć, jak rozżarzony węgiel słońca zanurza się w rzece Knowles i gaśnie. Stojąc w wysokiej trawie, usłyszał melodyjne brzęczenie, jakby głos owada. Rozlegał się całkiem wyraźnie – w mroku cykady milkły. Zresztą i tak już ginęły, ich brzęcząca seksualna maszyneria umierała wraz z końcem lata. Dźwięk znowu się rozległ – po lewej, w krzewinkach borówek.

Przykucnął i zobaczył komórkę w różowej półprzejrzystej obudowie, leżącą na żółtej jak słoma trawie. Podniósł telefon i otworzył klapkę. Na ekraniku widniał esemes od Lee Tourneau:

Co masz na sobie?

Ig szarpnął się za bródkę, zastanawiając się nerwowo. Nie wiedział jeszcze, czy może to zrobić przez telefon, czy wpływ rogów da się wysłać nadajnikiem i odbić się od satelity. No, ale przecież wszyscy wiedzą, że komórki to narzędzie diabła.

Otworzył wiadomość od Lee i połączył się z nadawcą.

Lee odebrał po drugim sygnale.

– Powiedz, że coś seksownego. Nawet jeśli to nieprawda. Umiem udawać.

Ig otworzył usta, z których wydobył się łagodny, szemrzący, słodki głos Glenny:

– Wiesz, co mam na sobie? Kilo błota. Potrzebuję pomocy. Samochód mi ugrzązł.

Lee zawahał się, a kiedy znowu odpowiedział, głos miał cichy i opanowany.

– Gdzie utknęłaś?

– W tej cholernej odlewni, żeby ją obesrało – oznajmił Ig głosem Glenny.

– W odlewni? A ty co tam robisz?

– Pojechałam szukać Iggy'ego.

– Niby po co? Glenna, chyba nie myślałaś. Wiesz, jaki jest wybuchowy.

– Wiem, ale nie mogłam się powstrzymać. Pomyślałam, że się rozejrzę, no i przyjechałam, i samochód mi ugrzązł, a Iggy'ego oczywiście nigdzie nie ma. Kiedyś byłeś tak miły, że mnie odwiozłeś. Zrobisz mi tę uprzejmość znowu?

Lee przez chwilę milczał.

– Dzwoniłaś do kogoś innego?

– Ty pierwszy przyszedłeś mi do głowy – odpowiedział Ig głosem Glenny. – No, nie daj się prosić. Jestem cała w błocie, muszę zrzucić te szmaty i się wykąpać.

– Jasne. W porządku. Ale dasz mi popatrzeć, jak się myjesz.

– Zależy, jak szybko się wyrobisz. Siedzę w odlewni i czekam na ciebie. Uśmiejesz się, kiedy zobaczysz, gdzie utknął mój samochód. Normalnie skonasz, jak tu przyjedziesz.

– Już się nie mogę doczekać.

– Pospiesz się. Trochę tu strasznie.

– No myślę. Tam nie ma nic oprócz duchów. Trzymaj się, jadę.

Ig się rozłączył bez pożegnania. Przez chwilę, przykucnięty, patrzył na osmalony ślad na szczycie trasy Evela Knievela. Słońce zdążyło zajść, a on tego nie zauważył. Niebo miało głęboki, śliwkowy odcień fioletu, pojawiły się pierwsze iskierki gwiazd. Wstał, ruszył do odlewni. Po drodze zdjął krzyżyk Merrin z gałęzi dębu. Wziął też czerwony kanister. Nadal chlupotała w nim benzyna.

ROZDZIAŁ 45

Sądził, że Lee będzie potrzebował co najmniej pół godziny na dojazd. Więcej, jeśli przyjedzie aż z Portsmouth. Mało czasu, ale to akurat dobrze. Im dłużej by myślał o tym, co ma zrobić, tym mniej stawało się prawdopodobne, że to zrobi.

Zbliżył się do odlewni od frontu i już miał się podciągnąć do drzwi, kiedy usłyszał warkot samochodu na wyboistej drodze. Adrenalina uderzyła mu do głowy lodowatą falą, wypełniła go chłodem. Wszystko działo się szybko, ale to już była przesada. Chyba że Lee odebrał jego telefon, już jadąc, i to w dodatku w tę stronę. Ale samochód nie był wielkim czerwonym cadillakiem Lee, tylko czarnym mercedesem. Za kierownicą siedział Terry Perrish.

Ig przyczaił się w trawie, postawiwszy kanister pod ścianą. Nie wierzył własnym oczom. Terry nie mógł tu być, bo jego samolot już pewnie wylądował w Kalifornii. Ig kazał mu wyjechać, zrobić to, czego najbardziej pragnął – uciekać – i to powinno wystarczyć.

Przy odlewni samochód zawrócił i zwolnił. Powoli sunął przez wysoką, ostrą trawę. Ig był zły. Jego brat nie powinien się tu znaleźć, a on nie miał czasu, żeby się go pozbyć.

Zaczął pełznąć pod ścianą, trzymając się blisko betonowych fundamentów. Dotarł do rogu odlewni w chwili, gdy mercedes go minął, a wtedy przyspieszył, chwycił klamkę drzwi od strony pasażera, otworzył je i wskoczył do środka.

Terry krzyknął i chciał uciec, ale kiedy poznał Iga, trochę się uspokoił.

– Co… – wykrztusił. Spojrzał na brudną spódniczkę, a potem przeniósł wzrok na twarz brata. – Coś ty, kurwa, z sobą zrobił?

Ig z początku nie zrozumiał. Wstrząs Terry'ego wydał mu się bezsensowny. Potem poczuł krzyżyk, który nadal ściskał w prawej dłoni, łańcuszek oplątujący mu palce. Wpływ rogów został stłumiony. Terry go widział takiego, jaki był, po raz pierwszy odkąd przyszedł do domu. Mercedes sunął przez wybujałe chwasty.

– Zatrzymaj samochód – powiedział Ig. – Zanim zjedziemy trasą Evela Knievela prosto w rzekę.

Terry wdepnął hamulec.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Terry oddychał szybko i gwałtownie przez otwarte usta. Gapił się na Iga z ogłupiałą, zaskoczoną miną. Potem parsknął śmiechem – niepewnym i przerażonym.

– Ig… Co ty tu robisz… w takim stanie?

– Z ust mi to wyjąłeś. Co tu robisz? Miałeś dziś lecieć.

– Skąd…?

– Musisz stąd odjechać. Nie mamy wiele czasu. – Ig spojrzał w lusterko wsteczne. Lee Tourneau miał się pojawić lada chwila.

– Dlaczego nie mamy czasu? Co się ma stać? – Terry zawahał się i dodał: – O co chodzi z tą spódnicą?

– Akurat ty powinieneś się poznać na aluzji do Motown.

– Motown? Bez sensu.

– Z sensem, z sensem. Mówię ci, spieprzaj stąd, ale szybko. Znasz coś bardziej sensownego? Jesteś niewłaściwą osobą w niewłaściwym miejscu i najgorszym możliwym czasie.

– O co ci chodzi? Przerażasz mnie. Co się stanie? Dlaczego ciągle patrzysz w lusterko?

– Spodziewam się kogoś.

– Kogo?

– Lee Tourneau.

Terry pobladł.

– Ach… tak… – wyjąkał. – Dlaczego?

– Już ty wiesz dlaczego.

– Ach… – powtórzył Terry. – Więc wiesz. Ile?

– Wszystko. Że byłeś w samochodzie. Straciłeś przytomność. A on wszystko załatwił tak, żebyś nie mógł o tym powiedzieć.

Terry trzymał dłonie na kierownicy, kciukami o pobielałych kostkach poruszał w górę i dół.

– Wszystko. Skąd wiesz, że Lee jedzie?

– Wiem.

– Chcesz go zabić. – To nie było pytanie.

– Oczywiście.

Terry przyjrzał się w zamyśleniu spódniczce Iga, jego brudnym bosym stopom, poczerwieniałej skórze, która mogła się wydawać wyjątkowo mocno spieczona słońcem.

– Jedźmy do domu, Ig. Porozmawiamy spokojnie. Rodzice martwią się o ciebie. Wróćmy do domu, żeby zobaczyli, że nic ci się nie stało, a potem porozmawiamy. Wszystko przedyskutujemy.

– Skończyłem z dyskusjami. Powinieneś wyjechać. Kazałem ci.

Terry pokręcił głową.

– Jak to? Kazałeś? Nie widziałem cię, odkąd przyjechałem do domu. Wcale nie rozmawialiśmy.

Ig w lusterku zobaczył reflektory. Obejrzał się. Samochód jechał szosą za wąskim pasem lasu. Reflektory parę razy mignęły między pniami drzew ostrym staccato, jak otwierana i zamykana migawka, mig-mig-mig, wysyłając wiadomość: spiesz się, spiesz. Samochód minął ich, nie zatrzymując się, ale niedługo pojawi się inny, który nie przejedzie obok, lecz skręci na żwirową drogę i ruszy w ich stronę. Ig spuścił wzrok; na tylnym siedzeniu leżała walizka Terry'ego i futerał trąbki.

– Spakowałeś się – powiedział. – Musiałeś zaplanować wyjazd. Dlaczego nie wyjechałeś?

– Wyjechałem.

Ig wyprostował się i spojrzał pytająco.