Выбрать главу

Terry pokręcił głową.

– Nieważne. Zapomnij.

– Nie. Powiedz.

– Później.

– Teraz. Skoro wyjechałeś, to czemu wróciłeś?

Terry rzucił mu spojrzenie błyszczących, pustych oczu. Po chwili zaczął mówić, powoli i ostrożnie.

– Bez sensu, co?

– No. Kompletnie bez sensu. Dlatego chcę, żebyś mi to wyjaśnił.

Terry wysunął język, przesunął nim po wyschniętych wargach. Odezwał się spokojnie, choć trochę za szybko.

– Postanowiłem, że wrócę do Los Angeles. Ucieknę z tego domu wariatów. Tata był na mnie wściekły. Vera leży w szpitalu i nikt nie wie, gdzie przepadłeś. Ale ja nabiłem sobie do głowy, że na nic się nie przydam w Gideon i że muszę wyjechać, wrócić do Los Angeles, zająć się próbami. Tata powiedział, że zachowuję się jak egoista, skoro wyjeżdżam teraz, w tej sytuacji. Wiem, że ma rację, lecz jakoś mnie to nie obeszło. Wyjazd wydawał mi się fajny. Ale im bardziej oddalałem się od Gideon, tym gorzej się czułem. Słuchałem radia, usłyszałem piosenkę, która mi się spodobała, i zacząłem się zastanawiać, jak ją zaaranżować dla zespołu. A potem przypomniałem sobie, że już nie mam zespołu. Nie mam z kim ćwiczyć.

– Jak to?

– Nie mam roboty. Odszedłem. Rzuciłem „Hothouse".

– Co ty chrzanisz? – spytał Ig. Nie zauważył nic na ten temat podczas wyprawy do głowy Terry'ego.

– W zeszłym tygodniu. Nie mogłem już wytrzymać. Po tym, co stało się z Merrin, już mnie to nie bawiło. Stało się przeciwieństwem zabawy. To było piekło. Piekło to przymus uśmiechania się, żartowania i grania piosenek biesiadnych, kiedy ma się ochotę krzyczeć. Za każdym razem, gdy grałem na trąbce – krzyczałem. Ludzie z Foksa prosili, żebym wyjechał na weekend i przemyślał moją decyzję. Nie postraszyli mnie pozwem za zerwanie kontraktu, jeśli w przyszłym tygodniu nie pojawię się w pracy, ale wiem, że mi to grozi. Wiem także, że gówno mnie to obchodzi.

– Więc kiedy sobie przypomniałeś, że nie masz już programu, zawróciłeś do domu?

– Nie od razu. To straszne. Jakbym… jakbym się rozdwoił. Raz myślałem, że muszę wrócić do Gideon, a potem znowu sobie wyobrażałem próby. W końcu, kiedy niemal dojechałem na lotnisko Logan – znasz to wzgórze z wielkim krzyżem? To za torem wyścigowym Suffolk Downs?

Ig poczuł, że na ramiona występuje mu gęsia skórka.

– Ma ze sześć metrów. Znam. Kiedyś myślałem, że nazywa się Don Orsillo, ale nie.

– Don Orione. Tak się nazywa dom opieki, który opiekuje się krzyżem. Tam się zatrzymałem. Jest tam droga, która prowadzi aż do niego. Nie wjechałem na samą górę. Zatrzymałem się, żeby pomyśleć. Zaparkowałem w cieniu.

– W cieniu krzyża?

Terry przytaknął z roztargnieniem.

– Radio było nadal włączone. Jakaś uniwersytecka stacja. Bardzo chrypiało, ale nie wiem czemu, nie przestawiłem go. Zaczął się dziennik i jakiś chłopak powiedział, że most Old Fair Road znowu został otwarty po paru godzinach zablokowania w środku dnia, kiedy policja usuwała spalony samochód z plaży koło odlewni. A to przecież rocznica śmierci Merrin. Wszystko mi się połączyło. I nagle nie wiedziałem już, dlaczego tak mi spieszno opuścić Gideon. Nie wiedziałem, dlaczego chcę wyjechać. Zawróciłem. A kiedy dotarłem do miasta, przyszło mi do głowy, że powinienem zajrzeć do odlewni, bo może tam pojechałeś, żeby być blisko Merrin i… i może coś ci się stało. Poczułem, że nie wolno mi nic robić, dopóki się nie upewnię, że wszystko z tobą w porządku. No to przyjechałem. A z tobą nie jest w porządku. – Znowu spojrzał na Iga, a kiedy się odezwał, głos mu zamierał ze strachu. – Jak chcesz… zabić Lee?

– Szybko. I tak na to nie zasługuje.

– Wiesz, co zrobiłem… i mi darujesz? Dlaczego mnie też nie zabijesz?

– Nie jesteś jedyną osobą na świecie, która spieprzyła sprawę, bo się bała.

– Jak to?

Ig zastanowił się przez chwilę.

– Wkurzało mnie, jak Merrin patrzy na ciebie, kiedy grasz na trąbce na koncercie. Zawsze się bałem, że zakocha się w tobie, a nie we mnie. Nie mogłem tego znieść. Pamiętasz, jak rysowałeś wykresy, żartując z siostry Bennett? To ja napisałem na ciebie donos. Dostałeś pałę z zachowania i nie wystąpiłeś w recitalu na koniec roku.

Terry gapił się na niego przez chwilę, jakby Ig mówił w niezrozumiałym języku. Potem parsknął śmiechem, zduszonym, lecz szczerym.

– Oż cholera. Tyłek jeszcze mnie boli po tym laniu od ojca Moulda. – Nie potrafił długo się śmiać. – To nie to samo, co ja zrobiłem tobie. Nie ten gatunek, nie ten stopień.

– Tak – zgodził się Ig. – Wspomniałem o tym tylko po to, żeby zilustrować ogólną zasadę. Ludzie ze strachu podejmują głupie decyzje.

Terry usiłował się uśmiechnąć, ale bliżej mu było do płaczu.

– Musimy odjechać.

– Nie. Tylko ty. Natychmiast. – Ig opuścił szybę. Wyrzucił krzyżyk w trawę, pozbył się go. W tej samej chwili poczuł ciężar mocy w rogach, wezwał wszystkie leśne węże, rozkazał im spotkać się z nim w odlewni.

Terry zaskoczony syknął przeciągle.

– O kurrrr… rogi. Masz… rogi. Na głowie. Co… Boże, Ig… co ci się stało? Kim jesteś?

Ig odwrócił się do niego. Oczy Terry'ego wyglądały jak lampy świecące intensywnym strachem, strachem bliskim bałwochwalczego uwielbienia.

– Nie wiem. Demonem? Nie jestem pewien. To dziwne, ale wydaje mi się, że to się jeszcze nie rozstrzygnęło. Wiem jedno: Merrin chciała, żebym był człowiekiem. Ludzie wybaczają. Demony – nie. Jeśli każę ci odejść, to w równym stopniu dla niej jak dla ciebie czy siebie. Ona kochała także ciebie.

– Muszę odjechać – powiedział Terry cienkim, przerażonym głosem.

– Tak. Nie chcesz być tutaj, kiedy przyjedzie Lee Tourneau. Gdyby coś się nie udało, mógłbyś ucierpieć, a nawet jeśli nie, pomyśl, jak by to zaszkodziło twojej reputacji. To nie ma nic wspólnego z tobą. Nigdy nie miało. Wiesz co? Zapomnisz o tej rozmowie. W ogóle tu nie przyjechałeś i wcale mnie nie widziałeś. Wszystko to zapomnisz.

– Zapomnę – powtórzył Terry, wzdrygając się i gwałtownie trzepocząc powiekami, jakby ktoś bryznął mu w twarz zimną wodą. – O Jezu, jeśli chcę jeszcze pracować, muszę spadać.

– Właśnie. Tej rozmowy nie było i ciebie też już tu nie ma. Zjeżdżaj do domu, powiedz rodzicom, że nie zdążyłeś na samolot. Bądź z tymi, którzy cię kochają, a jutro przeczytaj gazetę. Mówi się, że nigdy nie podają dobrych wiadomości, ale mam wrażenie, że poczujesz się o wiele bardziej pogodzony ze sobą, kiedy zobaczysz pierwszą stronę. – Ig chciał pocałować brata w policzek, ale się bał, że odkryje jakiś jego zatajony zły uczynek i zachwieje się w postanowieniu, by go odesłać. – Do widzenia, Terry.

*

Wysiadł z samochodu i zaczekał, aż ruszy. Mercedes powoli potoczył się przed siebie, zgniatając wysoką trawę. Zatoczył szeroki, leniwy łuk, objechał wielką stertę odpadków, cegieł, starych desek i puszek. Wówczas Ig się odwrócił; nie chciał widzieć, jak mercedes wyłania się zza śmietniska. Musiał się zająć przygotowaniami. Szybko poszedł wzdłuż ścian odlewni, zerkając na linię drzew osłaniających budynek od strony drogi. Lada chwila spodziewał się zobaczyć między jodłami reflektory samochodu Lee Tourneau.

Wpełzł do pomieszczenia z piecem. Wyglądało, jakby ktoś wrzucił do niego kilka kubłów węży i uciekł. Gady wyślizgiwały się z kątów, spadały ze stert cegieł. Grzechotnik z taczki rozwinął swe sploty i upadł na podłogę z głośnym pacnięciem. Zebrało się ich tylko ze sto. No cóż, wystarczy.

Ig przykucnął, uniósł wężycę, trzymając ją w połowie ciała. Już się nie bał ukąszenia. Zmrużyła ślepia z senną czułością i wysunęła do niego czarny języczek, przez chwilę szepcząc mu do ucha chłodne, nieme pieszczotliwe słówka. Pocałował ją delikatnie w głowę i podszedł z nią do pieca. Nie odczytał żadnych jej wyrzutów sumienia ani grzechów, wężyca nie wiedziała, czy kiedykolwiek postąpiła źle. Była niewinna. Jak wszystkie węże.