Выбрать главу

Prześlizgiwać się w trawie, kąsać i obezwładniać jadem lub szybkim chwytem szczęk, poczuć przesuwający się przez gardło smaczny, aksamitny, śliski gruzełek polnej myszy, spaść w ciemną jamę i zwinąć się na posłaniu z liści – to wszystko czyste dobro i tak powinno być na świecie.

Położył wężycę w palenisku na śmierdzącym kocu. Zapalił świeczki, żeby stworzyć intymną, romantyczną atmosferę. Wężyca zwinęła się zadowolona.

– Wiesz, co zrobić, jeśli sam nie dam sobie z nim rady – powiedział Ig. – Jeżeli te drzwi otworzy inna osoba, masz ją kąsać, kąsać, kąsać. Rozumiesz?

Wysunęła język i pieszczotliwie polizała nim powietrze. Ig przykrył ją kocem, na którym położył komórkę Glenny, to różowe mydełko. Jeśli Lee przypadkiem go zabije, przyjdzie tu, żeby zdmuchnąć świece. Wtedy zauważy telefon i zechce go ze sobą zabrać. Telefonowano z niego na jego numer, a to by był dowód rzeczowy.

Ig cofnął się i przymknął drzwi pieca. W szczelinie migotały świece, jakby w starym palenisku znowu zapłonął ogień, jakby odlewnia wróciła do życia.

Chwycił widły oparte o ścianę i nagle usłyszał swoje imię wymówione szeptem. Odwrócił się gwałtownie, z łomotem serca. Terry podciągnął się na rękach, by zajrzeć do odlewni.

– Co ty tu robisz? – rzucił Ig w panice.

– Czy to węże?

Terry cofnął się na bezpieczną odległość, kiedy brat wyskoczył na zewnątrz. Ig trzymał pudełko zapałek, rzucił je na kanister. Odwrócił się i wymierzył widły w pierś Terry'ego. Spojrzał nad jego ramieniem, w mroczne pole. Nie widział mercedesa.

– Gdzie twój samochód?

– Za tą stertą – odparł Terry, wskazując szczególnie wysoką górę śmieci. Wyciągnął rękę i delikatnie odsunął widły.

– Kazałem ci odejść.

Twarz Terry'ego lśniła od potu.

– Nie ma mowy.

Ig nie od razu przyjął do wiadomości tę nieprawdopodobną odpowiedź.

– Masz odejść. – Natężył moc tak bardzo, że uczucie parcia i żaru w rogach stało się niemal bolesne. – Nie chcesz tu być i ja cię tu nie chcę.

Terry zachwiał się, jakby Ig go popchnął. Ale zaraz odzyskał równowagę.

– A ja odmawiam. Nie możesz mnie zmusić. Nie wiem, co robisz z moją głową, ale nie masz nieograniczonej władzy. Możesz tylko złożyć ofertę. Muszę wyrazić zgodę. A ja się nie zgadzam. Nie odjadę stąd i nie zostawię cię sam na sam z Lee. Tak zrobiłem z Merrin i od tej pory żyję w piekle. Chcesz, żebym odjechał, to wsiadaj do samochodu i jedź ze mną. Jakoś to rozgryziemy. Znajdziemy sposób, żeby rozprawić się z Lee tak, żeby nikt nie zginął.

Ig wydał gardłowy, zduszony wściekły warkot i rzucił się na niego z widłami. Za każdym razem, gdy przyskakiwał, zadając cios, Terry odsuwał się poza jego zasięg z bladym, niepewnym uśmiechem. Ig poczuł się jak dziesięciolatek zmuszony do jakiejś durnej gry.

Za szeregiem przydrożnych drzew zamigotały reflektory. Samochód zwalniał, przygotowywał się do skrętu. Ig i Terry zatrzymali się, wpatrzeni w szosę.

– To Lee – powiedział Ig i znowu spojrzał z furią na Terry'ego. – Zjeżdżaj. Nie możesz mi pomóc. Możesz tylko wszystko spieprzyć. Nie wychylaj się i schowaj się tam, gdzie nie oberwiesz po dupie.

Zrobił ruch widłami, a jednocześnie po raz ostatni natężył moc rogów, usiłując urobić Terry'ego.

Tym razem Terry nie dyskutował; pobiegł przez wysoką trawę ku wysypisku. Ig odprowadził go wzrokiem i wskoczył w wysokie drzwi do odlewni. Za jego plecami promienie reflektorów cadillaca Lee Tourneau omiatały mrok, rozcinały ciemność jak nóż czarną kopertę.

ROZDZIAŁ 46

Ledwie wpełzł do odlewni, reflektory omiotły okna i drzwi. Białe świetliste kwadraty przesunęły się po pokrytych napisami ścianach, wyłaniając z mroku stareńkie napisy: TERRY PERRISH MA MAŁY INSTRUMENT, POKÓJ '79, BÓG UMARŁ. Ig cofnął się w mrok, stanął z boku drzwi. Zdjął płaszcz, rzucił go na środek podłogi, przykucnął w kącie i za pomocą rogów przemówił do węży.

Wyłoniły się z zakamarków, dziur w ścianie, spod stert cegieł. Sunęły w stronę płaszcza, w pośpiechu przepełzając przez siebie nawzajem. Płaszcz zafalował, gdy zaczęły się pod nim kryć. Potem powoli się uniósł, ramiona się wypełniły, rękawy napęczniały, jakby niewidzialny człowiek wkładał w nie ręce. Ostatnia uniosła się głowa o włosach wijących się i spływających na kołnierz. Wyglądało to tak, jakby na podłodze siedział długowłosy mężczyzna, a może kobieta, medytując z opuszczoną głową. Ktoś jednostajnie drżący.

Lee zatrąbił klaksonem.

– Glenna! Co tam robisz, skarbie?

– Tu jestem! – zawołał Ig głosem Glenny. Przykucnął tuż przy drzwiach. – Ojeju, skręciłam sobie kostkę, cholera.

Trzasnęły drzwi samochodu. Na zewnątrz rozległy się kroki.

– Glenna! Co się stało?

– Jestem tutaj, kotku.

Lee chwycił betonowy próg i podciągnął się ku drzwiom. Od czasu ostatniego spotkania przytył z pięćdziesiąt kilo i ogolił głowę. Zdumiewająca transformacja. Ig przez chwilę nie pojmował, co widzi. To wcale nie był Lee, tylko Eric Hannity w niebieskich lateksowych rękawiczkach i z latarką. Głowę miał poparzoną. W świetle reflektorów kościste sklepienie jego łysiny niemal dorównywało czerwienią skórze Iga. Pęcherze na lewym policzku nabrzmiały i podbiegły ropą.

– Cześć – odezwał się cicho. Rozglądał się, omiatał przestronne, mroczne przestrzenie niespokojnym wzrokiem. Nie widział Iga z widłami, przykucniętego po prawej stronie w najgłębszym mroku. Oczy jeszcze mu się nie przyzwyczaiły do ciemności. I nie przyzwyczają się, dopóki zza jego pleców wpada snop światła reflektorów. Lee był gdzieś na zewnątrz. Jakoś się domyślił, że nie będzie bezpieczny, i przyjechał z Erikiem, ale skąd wiedział? Nie miał już ochraniającego go krzyżyka. To bez sensu.

Eric ruszył małymi kroczkami ku postaci w płaszczu, zakreślając powolne, leniwe łuki pałką w prawej ręce.

– Odezwij się, suko – rzucił.

Płaszcz zadrżał, słabo poruszył ręką i pokręcił głową. Ig nie drgnął, wstrzymywał oddech. Nie miał pojęcia, co robić. Przez te drzwi miał wejść Lee, nie ktoś inny. Oto cała jego krótka diabelska kariera. Wspiął się na szczyty swoich szatańskich możliwości, żeby popełnić ładne, proste morderstwo, a tu wszystko się rozwiało jak popiół na wietrze. Może zawsze tak jest. Może wszystkie diabelskie intrygi są niczym w porównaniu z tym, co potrafi wymyślić człowiek.

Eric stanął za postacią w płaszczu. Uniósł obiema rękami pałkę i opuścił ją z rozmachem. Płaszcz się zapadł, węże osypały się lawiną w dół. Eric wydał zduszony krzyk obrzydzenia i omal nie potknął się o własne buciory, odskakując.

– Co jest?! – krzyknął Lee z zewnątrz. – Co się dzieje?!

Eric zmiażdżył obcasem głowę pończosznika wijącego się mu między stopami. Czaszka gada pękła z cichym chrupnięciem jak zgnieciona żarówka. Eric stęknął ze wstrętem, odrzucił kopniakiem zaskrońca, zaczął się cofać w stronę Iga. Brodził wśród węży, w gadzim gejzerze. Właśnie miał się odwrócić, kiedy nastąpił na pokryte łuską ciało i stracił równowagę. Zrobił zadziwiająco wdzięczny piruet, po czym upadł ciężko na kolano, twarzą do Iga. Spojrzał na niego świńskimi oczkami w wielkiej, poparzonej twarzy.

– Piekło i szatani – wymamrotał.