– Po co to? – spytał. Początkowo wydawało mu się, że mówi do siebie. – Po co mnie tu sprowadzać, skoro nie mogę im pomóc?
Stopniowo ogarnął go gniew, poczuł ogień w piersi, duszącą wściekłość. Świeczki dymiły.
Musi istnieć jakiś powód. Na pewno trzeba coś zrobić, coś znaleźć. Może coś, co tu zostawili. Spojrzał na niski stolik z porcelanowymi figurkami i zauważył leciutko uchyloną szufladkę. Podszedł, sądząc, że coś w niej znajdzie – coś, czego będzie mógł użyć, co go czegoś nauczy. Ale nie było w niej nic oprócz pudełka zapałek. Na etykiecie widniał czarny diabeł w skoku, śmiejący się z odchyloną głową. Po przekątnej biegły ozdobne dziewiętnastowieczne czcionki tworzące napis ZAPAŁKI LUCYFERA. Ig zacisnął je w pięści, jakby chciał zgnieść. Ale tego nie zrobił. Stał, patrząc na figurynki – a potem znowu przyjrzał się pergaminowi pod nimi.
Kiedy ostatnio przebywał w tym domku – gdy Merrin żyła i świat był dobry – słowa na pergaminie napisano po hebrajsku, a on nie miał pojęcia, co oznaczają. Sądził, że to ustęp z Tory. Ale w migotliwym świetle świeczek ozdobne czarne litery, chwiejące się jak żywe cienie, w magiczny sposób zatrzymane na papierze, układały się w czytelny tekst:
Zmyślony Domek na Drzewie
Drzewo Wiadomości Dobrego i Złego Stara Droga do Odlewni 1
Gideon, NH 03880
Zasady i postanowienia:
Weź, co chcesz, póki tu jesteś
Odchodząc, zabierz, czego potrzebujesz
W wyjściu powiedz „ amen "
Palenie NIE jest zakazane
L. Morningstar, właściciel
Ig wpatrywał się w tekst, niepewny, czy teraz rozumie więcej. Tak naprawdę chodziło mu o Merrin – nigdy jej nie odzyska, a skoro tak, to miał ochotę spalić cały ten pieprzony domek, palenie nie było tu zakazane i zanim się zorientował, co robi, przesunął dłonią po stole, zrzucił menorę i figurynki. Statuetka kosmity potoczyła się i spadła ze stołu. Anioł przypominający Terry'ego, ten z trąbką, poturlał się po blacie prosto do półotwartej szuflady. Drugi anioł, ten nad Marią, obojętny i zadzierający nosa, uderzył z trzaskiem w stolik. Obojętna, zadzierająca nosa głowa potoczyła się daleko.
Ig odwrócił się wściekle…
…odwrócił się z trudem i zauważył kanister stojący tam, gdzie go zostawił, pod kamiennym murem, na prawo od drzwi. Przedarł się przez kępę wysokiej trawy, uderzył dłonią w pojemnik, który zabrzęczał i zachlupotał. Namacał rączkę, pociągnął za nią. Zdziwił się, jak ciężki okazał się kanister. Jakby go wypełniał płynny beton. Przesunął po nim palcami, znalazł pudełko zapałek i odłożył je na bok.
Przez chwilę leżał nieruchomo, zbierając siły na ostatni niezbędny wydatek energii. Mięśnie jego prawej ręki dygotały nieustannie i nie wiedział, czy zdoła dokonać tego, co trzeba. W końcu uznał, że jest gotów spróbować. Z trudem uniósł kanister i odwrócił go do góry dnem.
Benzyna opryskała go śmierdzącym, błyszczącym deszczem. Poczuł na rozkrwawionym ramieniu nagłą palącą eksplozję. Krzyknął; z jego ust buchnął grzyb szarego dymu. W oczach stanęły mu łzy. Ból go wgniótł w ziemię, zmusił do puszczenia kanistra. Zadygotał gwałtownie w tej swojej idiotycznej niebieskiej spódniczce, w napadzie dreszczy bliskich rozwinięcia się w prawdziwe konwulsje. Uderzył na oślep prawą ręką, nie wiedział, czego szuka, dopóki nie trafił na leżące na ziemi pudełko zapałek Lucyfera.
Odgłosy sierpniowej nocy – świerszcze i śmigające po szosie samochody – brzmiały bardzo cicho. Ig otworzył pudełko. Zapałki wysypały się mu z dygoczącej ręki. Wyjął jedną z nielicznych pozostałych i przeciągnął nią po drasce. Pyknął biały języczek ognia.
Świece upadły na podłogę i potoczyły się, każda w swoją stronę. Większość nadal się paliła. Szara gumowa figurka oparła się o jedną z nich, kiedy język ognia osmalił i roztopił jedną stronę twarzy kosmity. Jedno czarne oko już spłynęło, ukazując pusty oczodół. Trzy inne świeczki doturlały się do ściany z oknem, gdzie białe firanki falowały łagodnie.
Ig chwycił je, zdarł z okna i narzucił na świeczki. Płomyki oblizały tani nylon, popędziły ku jego rękom. Rzucił materiał na fotel.
Coś mu strzeliło pod stopą, jakby nastąpił na małą żarówkę. Spojrzał w dół – przydepnął porcelanowego diabełka. Zmiażdżył ciało, choć kołysząca się na deskach głowa pozostała nietknięta. Szatan z kozią bródką uśmiechał się, wariacko szczerząc zęby.
Ig pochylił się i podniósł głowę z podłogi. Stanął w płonącym domku na drzewie, przyglądając się przystojnej twarzy demona, małym igiełkom rogów. Wzdłuż ścian unosiły się serpentyny ognia, czarny dym gęstniał pod sufitem. Płomienie kipiały na fotelu i niskim stoliku. Diabełek patrzył na niego z aprobatą. Potrafił docenić człowieka, który zna się na podpalaniu. Ale z Igiem skończył już pracę, nadeszła pora ruszyć dalej. Rozniecać następne pożary.
Ig przez chwilę przetaczał diabelską główkę w palcach, po czym wrócił do stolika. Podniósł Maryję, pocałował jej twarzyczkę. – Do widzenia, Merrin – powiedział. Ustawił ją prosto.
Podniósł też anioła, który stał przed nią. Kiedyś miał władczą i obojętną twarz, ta twarz mówiła „jestem świętszy od ciebie, jak śmiesz mnie dotykać", ale głowa mu odpadła i gdzieś się potoczyła. Ig osadził na korpusie anioła główkę diabła i pomyślał, że Marii będzie lepiej z kimś, kto wygląda, jakby znał się na dobrej zabawie.
Dym palił mu płuca, szczypał w oczy. Ig poczuł, że skóra napina mu się od skwaru. Ruszył do drzwi w podłodze, uniósł je lekko, żeby zobaczyć, co jest napisane na ich wewnętrznej stronie. Wryło mu się w pamięć, że widnieją na nich jakieś białe litery. Przeczytał: BŁOGOSŁAWIENI WY, KTÓRZY WYJDZIECIE. Miał ochotę się roześmiać, ale nie mógł. Przesunął dłonią po słojach klapy, powiedział „amen" i wymknął się na zewnątrz.
Dotknął stopami grubej gałęzi i po raz ostatni się zatrzymał, spojrzał w górę. Pokoik znajdował się w oku wirującego cyklonu płomieni. Sęki pękały w żarze. Fotel huczał i syczał. Bardzo dobrze. Bez Merrin ten domek był tylko podpałką. Jak cały świat – gdyby ktoś spytał Iga o zdanie.
Zamknął za sobą klapę, zaczął ostrożnie i powoli schodzić w dół Musiał wrócić do domu. Musiał trochę odpocząć.
Nie. Tak naprawdę musiał złapać za gardło tego, kto mu odebrał Merrin. Co przeczytał na pergaminie w zmyślonym domku na drzewie? Że odchodząc, zabierze ze sobą to, czego mu potrzeba? Nadzieję zawsze można mieć.
Zatrzymał się tylko raz, w połowie drogi na dół Oparł się o pień i potarł skronie, w których czuł tępy, niepokojący ból, narastające ciśnienie, jakby jakieś ostre szpikulce chciały mu się przebić przez skórę. Chryste! Jeśli tak się czuje już teraz, rano będzie chodził po ścianach.
Odetchnął – nie zauważył jasnego dymu wypływającego mu z nozdrzy – i ruszył w dół. Oddalił się od drzewa, na którym płonął raj.
Zapałka płonęła w jego palcach dokładnie dwie sekundy – sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa – potem syknęła, zetknęła się z benzyną, a on buchnął ogniem, eksplodował jak petarda.