Выбрать главу

— Czego ode mnie chce Mojżesz?

— Napiszesz dla niego kronikę exodusu — rzekł di Filippo.

— Historia starożytności nie jest moją specjalnością.

— Nie mówimy o starożytności.

— Exodus wydarzył się trzy tysiące lat temu. Cóż można o nim powiedzieć po wiekach? Straszna szkoda, że się nie udał, nic więcej.

Di Filippo przez chwilę patrzył tępym wzrokiem.

— Nie mówimy o tamtym — rzekł w końcu. — Exodus nastąpi teraz, lada chwila, nowy i prawdziwy. Tamten dawno temu był pomyłką, przedwczesną próbą.

— I wasz Mojżesz organizuje go jeszcze raz? Po co? Nie wystarczy mu jedno fiasko? Potrzebujemy drugiego? Dokąd niby mielibyśmy się udać, gdzie byłoby nam lepiej niż w Ajgyptos?

— Zobaczysz. Wieść o przedsięwzięciu Mojżesza będzie największą sensacją od czasu płonącego krzewu.

— Dosyć tego — wtrącił Eleazar. — Czas się zbierać. Proszę się pakować, doktorze ben Symeonie.

Rzeczywiście zamierzali mnie zabrać. Odczuwałem mieszaninę strachu i niedowierzania. Czy to się dzieje naprawdę? Jak się im przeciwstawić? Jak nie pozwolić, żeby to się stało? Pomyślałem, że trzeba wykazać się stanowczością. Zasłonić autorytetem uczonego. Przecież nie użyją siły. W końcu to Hebrajczycy i nieważne, kim są poza tym. Uszanują uczonego. A więc szorstko i rzeczowo, po ojcowsku, jak przystało na mełameda i człowieka nauki. Pokręciłem głową.

— Niestety, to niewykonalne.

Eleazar lekko kiwnął ręką. Di Filippo stanął nade mną złowieszczo; jego barczysta sylwetka zdawała się niepokojąco rozrastać.

— Chodź pan — rzekł spokojnie. — Niedaleko stoi samochód. Przed nami cztery godziny jazdy, a Mojżesz kazał cię dostarczyć przed zachodem słońca.

Poczucie bezradności uderzyło mnie ze zdwojoną siłą.

— Proszę was, mam jeszcze dużo pracy i…

— Do dupy z pracą, profesorze! Pakuj się albo jedź bez niczego.

* * *

Na ulicy było pusto i cicho. Panowała południowa martwota, nadająca Menfe wygląd opustoszałego miasta w skwarnej porze dnia. Szedłem między nimi, prowadzony jak więzień, siląc się na spokój. Spoglądałem na szare zapuszczone fasady budynków w dzielnicy hebrajskiej, gdzie spędziłem całe życie, zastanawiając się, czy jeszcze je zobaczę, co się stanie z moimi książkami i kto przechowa moje zapiski. Zdawało mi się, że to sen.

Porywisty zachodni wiatr dmuchał drobnym pyłem i czerwienił niebo tak, że zdawało się, iż cała delta płonie, a w słonecznym żarze upiekłoby się koszerne prosię. W powietrzu niosły się zapachy oliwy, kwiatów pomarańczy, wielbłądzich odchodów i dymu. Auto zaparkowali po drugiej stronie placu Amenhotepa, zaraz za ruinami olbrzymiego posągu faraona; prawdopodobnie myśleli o cieniu, ale o tej porze wnętrze samochodu przypominało piekarnik. Prowadził di Filippo, Eleazar pilnował mnie na tylnym siedzeniu. Trwałem w całkowitym bezruchu, ledwo oddychając, jakby tym sposobem można było wytworzyć wokół siebie obronną barierę. Kiedy jednak Eleazar częstował papierosem, wyrwałem mu go z taką drapieżnością, że popatrzył na mnie ze zdziwieniem.

Objechaliśmy hipodrom i Wielką Bazylikę, w której odbywały się posiedzenia sądu Republiki, i ustawiliśmy się w luźnym sznurku samochodów wjeżdżających na Świętą Drogę. A zatem nasz szlak wiódł na wschód, przez rzekę i w głąb pustyni. O nic nie pytałem. Byłem wystraszony, przygnębiony, zły oraz do pewnego stopnia, jak mniemam, zaciekawiony. Sparaliżowany nadmiarem emocji, siedziałem jak trusia, modląc się w duchu, żeby ci ludzie wraz z ich przywódcą szybko uwinęli się ze swoją misją, a potem odstawili mnie do domu i pozwolili kontynuować badania.

— Parszywe miasto, to Menfe — mruknął Eleazar. — Ohyda!

Mnie zaś wydawało się zawsze pełne blasku. Ktoś powie, że mocno wrosłem w swoje otoczenie, jednak czuję się Izraelitą z krwi i kości, w żadnej mierze Ajgipcjaninem. Nawet Hebrajczyk musi przyznać, że Menfe jest jednym z najwspanialszych miast na świecie. Wszyscy mówią, że najbardziej majestatycznym po tej stronie Rzymu, i ja wierzę im na słowo, choć nigdy nie przekroczyłem granicy prowincji ajgipskiej.

Po obu stronach Świętej Drogi przesuwały się stare, dostojne świątynie: świątynia Izydy, świątynia Serapisa, świątynia Jowisza Amona. W sumie było ich z pięćdziesiąt lub nawet sto, wzniesionych wzdłuż okazałego bulwaru, gdzie na chodnikach rozstawiono dziesiątki sfinksów i byków. Ludzie zbudowali świątynię Dagonowi, Mitrze, Kybele, Baalowi, Mardukowi, Zaratustrze — każdemu bogu i bogini, o jakich słyszał świat… ale oczywiście nie jedynemu prawdziwemu Bogu, któremu garstka Hebrajczyków po cichu oddaje cześć za murami naszej dzielnicy. Nazbierało się tu bogów z całej ziemi, jak mułu po wylewie Nilu. Rzecz jasna, w dzisiejszych czasach mało kto bierze ich na poważnie, nawet tak zwani wierni. Śmieszne byłoby twierdzenie, że ludzie prowadzą życie religijne. W przybytku Mitry — a także, naturalnie, Jowisza Amona — spotykają się jeszcze nieliczni wyznawcy. Głównie w interesach, żeby spotkać znajomych, a czasem wyjednać sobie łaski z nieba. Pozostałe świątynie nie różnią się wiele od muzeów. Nikt do nich nie zagląda z wyjątkiem rzymskich i nippońskich turystów. A mimo to wciąż stoją, niejednokrotnie od tysięcy lat. W kraju Misr niczego się nie spisuje na straty.

— Tylko popatrz — odezwał się oburzony Eleazar, gdyśmy mijali ogromny, na wpół zrujnowany Serapejon. — Mdło się robi na sam widok. Idioci! Tyle pracy na darmo! A wszystko zroszone potem naszych przodków.

Prawdę mówiąc, nie miał racji. Może w czasach pierwszego Mojżesza harowaliśmy przy budowie wielkich piramid faraonów, jak mówi Pismo. Ale nie było nas aż tylu, żeby znacząco przyczynić się do ukończenia prac. Nawet dziś, po trwającym przeszło cztery tysiące lat pobycie nad Nilem, jest nas ledwie dwadzieścia tysięcy. Jesteśmy zagubieni w dziesięciomilionowym morzu Ajgipcjan, przy czym sami Ajgipcjanie toną w oceanie Rzymian i pseudo-Rzymian. Jesteśmy więc mniejszością w mniejszości, etnograficzną ciekawostką, kroplą w bezkresnych wodach ludzkości, osobliwą i nic nie znaczącą sektą, nie szanowaną przez nikogo z wyjątkiem jej członków.

Dystrykt świątynny został za nami. Przejechaliśmy pod długim, smukłym, błyszczącym łukiem Mostu Augusta Cezara, zagłębiając się w tętniące życiem przedmieście Hikuptah na wschodnim brzegu rzeki, pełne bazarów ze złotem i konfekcją skórzaną, z mrowiem kafejek i gmatwaniną średniowiecznych uliczek. Po chwili Hikuptah ustąpił miejsca dzikim gajom figowym i trzcinowiskom, potem była strefa przejściowa w postaci ogrodów oliwnych i daktylowych, następnie zaś miejsce, gdzie ziemia z czarnej staje się czerwona i nic na niej nie rośnie. Z namacalną wręcz siłą dotknęła mnie pustota tego odludzia. Był to koszmarny region, posępny i martwy, ustronie nawiedzane przez okropne straszydła. Słońce prażyło żywym ogniem. Myślałem, że się usmażymy. Kiedy silnik auta raz czy dwa zakaszlał i zarzęził, wywnioskowałem z wystraszonej miny Eleazara, że w razie awarii byłoby po nas. Di Filippo garbił się nad kierownicą z wytężoną uwagą; w milczeniu zaciskał dłonie na kierownicy, nie rozluźniając się ani na chwilę, co świadczyło o powadze sytuacji. Eleazar też nic nie mówił. Od wyjazdu z Menfe prawie w ogóle się nie odzywali, podobnie jak ja, teraz jednak, na tej rozpalonej, nieprzyjaznej pustyni, żaden nie otworzył ust. Nawet się nie poruszaliśmy, jakby samochód stał się naszym grobowcem. Powoli brnęliśmy naprzód, bojąc się o silnik, a wokoło gwizdał piach niesiony zachodnim wiatrem. W tym upale każdy oddech był męką. Ubranie lepiło mi się do skóry. Droga, zrazu całkiem niezła, prosta, szeroka i dobrze utwardzona, po pewnym czasie się zwęziła, aż została z niej biała, wyboista nitka, tu i tam przysypana wydmami. W czasach Cesarstwa Rzymskiego służby drogowe lepiej dbały o trakty, ale to było dawno temu. W epoce konsulów na głębokiej prowincji pogłębia się nędza, lecz nikt się tym nie przejmuje.