— Wie pan, doktorze, co to za szlak? — przerwał Eleazar dojmującą ciszę, gdyśmy już od godziny przemierzali tę głuchą, przygnębiającą pustynię.
Gardło wyschło mi jak kawałek skóry wiszącej na słońcu tysiąc lat, więc z trudem wypowiadałem słowa.
— Wydaje mi się, że jedziemy na wschód — wykrztusiłem.
— To prawda, na wschód. Podążamy szlakiem, którym pierwszy Mojżesz próbował wyprowadzić lud z niewoli. Kierujemy się ku Jeziorom Gorzkim i Morzu Trzcinowemu, gdzie dopadły nas wojska faraona i utonęło dziesięć tysięcy niewinnych ludzi.
Mówił to z dziką furią w głosie, jak gdyby wspomniane wydarzenia miały miejsce dzień wcześniej, a dowiedział się o nich nie z Księgi Aarona, lecz z porannej gazety. Równocześnie spiorunował mnie wzrokiem, jakbym był współwinny temu, że nasz naród tak długo musi znosić ajgipskie jarzmo, i częściowo odpowiedzialny za potworne fiasko dawnej próby ucieczki. Skurczyłem się pod wpływem tego złowrogiego spojrzenia i odwróciłem wzrok.
— Obchodzi to ciebie, doktorze ben Symeonie? Że ścigali nas i wpędzili do morza? Że jednego przerażającego dnia, w popłochu nie do opisania, zginęło co najmniej pół narodu? Że koła rydwanów rozjeżdżały młode matki z dziećmi?
— Przecież to się zdarzyło dawno temu — odrzekłem niezręcznie.
Zaledwie to powiedziałem, zrozumiałem swój nietakt. Wcale nie zamierzałem umniejszać znaczenia klęski exodusu. Próbowałem go tylko uświadomić, że rany tamtego wielkiego nieszczęścia po tysiącach lat zostały zagojone — że choć byliśmy zmiażdżeni, załamani i potwornie zdziesiątkowani, stanęliśmy na nogach, umieliśmy żyć dalej, przetrwać mimo przeciwności losu. Ocaleni z katastrofy raz jeszcze osiedlili się nad Nilem pod rządami faraonów, potem Greków, którzy zwyciężyli faraona, a potem Rzymian, którzy podbili Greków. I wciąż żyjemy — my, świadkowie powolnego, nieuchronnego schyłku imperium wraz z jego Pax Romana, upadku wiecznego Cesarstwa i obejmującej cały świat żałosnej, nieudolnej władzy Drugiej Republiki.
Tymczasem Eleazar odebrał moje słowa tak, jakbym splunął na księgę z Prawem.
— Przecież to się zdarzyło dawno temu — powtórzył ze zjadliwą ironią. — Dlatego powinniśmy zapomnieć, tak? Patriarchów też powinniśmy zapomnieć? I o świętym przymierzu? Czy Ajgyptos jest ziemią, którą Pan dał nam w posiadanie? Postawił nas nad wszystkimi ludami ziemi czy może mamy zostać na zawsze niewolnikami faraona?
— Chciałem tylko powiedzieć…
Nie obchodziło go to, co chciałem powiedzieć. Oczy mu płonęły, twarz poczerwieniała, na szerokim czole zadziwiająco mocno uwidoczniły się żyły.
— Zostaliśmy wybrani do wielkich rzeczy. Pan, Bóg nasz, pobłogosławił Abrahama, obiecując rozmnożyć jego potomstwo jak gwiazdy na niebie i piasek na brzegu morza. Potomstwo Abrahama posiądzie bramy nieprzyjaciół i za jego pośrednictwem błogosławieństwo zostanie udzielone wszystkim narodom ziemi. Mówią ci coś te słowa, doktorze ben Symeonie? Wydaje ci się, że coś znaczą, czy raczej są przechwałkami niewydarzonych, pyskatych wodzów z pustyni? O, nie! Zapewniam cię, że jesteśmy wybrani do wielkich rzeczy, mamy wstrząsnąć światem. Zbyt długo trwa lizanie ran po klęsce nad Morzem Czerwonym. Brakło godziny, może dwóch, a historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Przeprawilibyśmy się na półwysep Synaj, ku leżącym dalej żyznym ziemiom. Założylibyśmy tam swoje królestwo zgodnie z postanowieniami świętego przymierza. Sprawilibyśmy, że świat zadrży, słysząc grzmiący głos Boga. Dzisiaj obrócą się na nas oczy świata, jak przez dwadzieścia stuleci kierowały się na Rzymian. Okazuje się, że nie jest jeszcze za późno. Powstał nowy Mojżesz, który odniesie sukces tam, gdzie nie powiodło się pierwszemu. I zaprawdę wyjdziemy z Ajgyptos, doktorze, i weźmiemy to, co nam się słusznie należy. Nareszcie, doktorze. Po długim, długim czekaniu.
Siedział spocony, rozdygotany, kredowoblady, jakby przypływ elokwencji nadwątlił jego siły. Nawet nie próbowałem odpowiadać. W starciu z taką siłą przekonywania nie można zwyciężyć. Zresztą, cóż bym osiągnął, burząc jego wizję triumfującego Izraela? Niech sobie wierzy, w co chce, w tego swojego nowego Mojżesza. Niech sobie śni o triumfującym Izraelu. Ja miałem inną wizję, mniej romantyczną, bardziej cyniczną. Bo łatwo jest wyobrazić sobie, że dzieci Izraela wyrywają się z niewoli faraona, przeprawiają się na Synaj, idą dalej do miłej, żyznej Palestyny. Ale co potem? Dominacja nad światem? Czy jest coś w naszych dziejach, w naszej naturze, narodowym temperamencie, co pozwoliłoby nam to osiągnąć? Przekazywalibyśmy niewiernym nauki Jahwe? Tak, tylko czyby zrozumieli, czyby w ogóle słuchali? Wątpię. Zawsze byliśmy szczególnym narodem, plemieniem małym, lecz upartym, pielęgnującym wiedzę o jedynym Bogu wśród hord dzikusów, którzy woleli oddawać cześć wielu bogom. Moglibyśmy podbić Palestynę, zdobyć również Syrię, a nawet przyczółki w basenie Wielkiego Morza, lecz czekałaby nas rywalizacja z Asyryjczykami, Babilończykami, Persami, Grekami Aleksandra i Rzymianami — zwłaszcza nudnymi, niezłomnymi, niezwyciężonymi Rzymianami, których przeznaczeniem było zajęcie wszystkich zakątków ziemi i przedzierzgnięcie ich w rzymskie prowincje, pełne rzymskich gościńców, rzymskich mostów i rzymskich domów schadzek. Zamiast mieszkać w Ajgyptos pod panowaniem faraona, będącego obecnie marionetką pierwszego konsula, który zastąpił cesarza Rzymu, mieszkalibyśmy w Palestynie pod rządami pośledniego prokuratora, prokonsula lub prefekta, porozumiewalibyśmy się z naszymi panami jakąś odmianą greki lub łaciny… jednakże reszta pozostałaby niezmieniona. Wolałem jednak nie mówić tego Eleazarowi. Byliśmy ludźmi różnego pokroju. Miał większą, wznioślejszą wizję i większego ducha. Ponadto większą siłę i mniejszą cierpliwość. Będę się z nim spierać o historyczne niuanse, a on w gniewie uderzy mnie w twarz. I który z nas będzie górą?
Słońce mieliśmy teraz za plecami, a wiatr miotał piasek w przednią szybę, nie tylną. Dostrzegłem mgliste cienie gór na południu i przed nami, daleko poza cieśniną oddzielającą Ajgyptos od pustkowi Synaju. Było późne popołudnie, prawie wieczór. Wtem jak spod ziemi wyrosła przed nami wioska. W zasadzie, bardziej obóz niż wioska. Zobaczyłem kilkadziesiąt przekrzywionych blaszanych baraków, a także zabudowania jeszcze skromniejsze, wykonane z powiązanej trzciny. Tu i ówdzie błyskały lampki karbidowe. Rozrzucone bezładnie na terenie wioski, stały stare, poobijane samochody, w tym trzy lub cztery zdezelowane półciężarówki. Na samym środku wykopano studnię, zaś przewody tworzyły nad ziemią zwariowaną krzyżówkę. Bliżej obrzeża stał o wiele większy budynek, duża przybudówka lub barak kryty blachą. U wejścia stały ciężarówki.
Znajdowałem się w tajnym sztabie jakiegoś podziemnego ruchu, lecz nie poczyniono żadnych starań, żeby go zamaskować lub ufortyfikować. Wystarczającą ochroną była sama lokalizacja na tych odległych pustkowiach; nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczałby się tu bez powodu. Patrole faraońskiej policji nie zapędzały się poza obręb miast, a urzędnikom Republiki nie uśmiechało się węszyć w tak ustronnych, odpychających krainach. Żyjemy w epoce schyłkowej, pozbawionej jednak niepokojów i podejrzliwości.
Eleazar, wyskoczywszy z auta, dał mi znak. Pokuśtykałem za nim. Po wielogodzinnym uwięzieniu w ciasnocie samochodu czułem się wykończony i połamany. Od smrodu oparów benzyny skręcało mi żołądek. Cuchnęło mi ubranie, zesztywniałe i przesiąknięte przyschniętym potem. Chłód wieczoru nie ogarnął jeszcze pustyni, więc panował skwar i duchota. Powietrze wydawało się dziwnie lekkie, pozbawione niezliczonych odorów miasta. Do tego stopnia, że się zatrwożyłem. Takie właśnie mogłoby być powietrze na Księżycu, gdyby Księżyc miał atmosferę.