— To miejsce nazywa się Bet Izrael — rzekł Eleazar. — Mamy tu swoją stolicę.
Otaczali mnie ludzie będący kimś więcej niż fanatykami. Trafiłem między szaleńców, omamionych wizją świetlanej przyszłości. A może jedni zawsze po części są drugimi?
Podbiegła do nas kobieta ubrana jak mężczyzna — młoda, bardzo wysoka, z szerokimi ramionami i gęstwą czarnych włosów, opadających kaskadą na ramiona. Oczy błyszczały jej tak samo jak Eleazarowi. Miała też podobny orli nos, który w jej przypadku dodawał urody.
— Moja siostra Miriam — powiedział. — Dopilnuje, żebyś się tu jakoś urządził. Rano oprowadzę cię i wyjaśnię, na czym polegają twoje obowiązki.
Odszedł i zostałem sam z jego siostrą. Była niesamowita. Chciałem dźwignąć walizkę, lecz bez ceregieli wyrwała mi ją i ruszyła tak dziarsko w stronę obrzeża osady, że z trudem dotrzymywałem jej kroku. Czekała już na mnie osobna chatka, zbudowana nieco na uboczu. Miałem pryczę, biurko, maszynę do pisania, miednicę i jedną dyndającą lampę. No i szafki na rzeczy osobiste. Nie musiałem się rozpakowywać: wyręczyła mnie Miriam, która umieściła na półkach mój skromny zapas świeżych ubrań, a kilka zabranych przeze mnie książek położyła obok pryczy. Następnie nalała wody do miednicy i kazała mi się rozbierać. Gapiłem się na nią, skołowany.
— Musisz zdjąć to, co masz teraz na sobie — orzekła. — Umyj się, a ja w tym czasie zabiorę twoje rzeczy do prania.
Mogła poczekać na zewnątrz, ale nie, wolała stanąć nade mną ze skrzyżowanymi ramionami i wyrazem zniecierpliwienia. Wzruszywszy ramionami, dałem jej koszulę, ale uparła się, żebym zdjął resztę. Jej bezpośredniość, zupełna obojętność na czyjś wstyd, była dla mnie czymś niepojętym. Nie zadawałem się w życiu z wieloma kobietami i z żadną od śmierci żony. Jak rozebrać się do naga przed tak młodą kobietą, mogącą być właściwie moją córką? Nie ustępowała, więc oddałem jej w końcu ostatni łaszek. Odeszła, nie przejmując się moją golizną. Wyszorowałem się gąbką i pośpiesznie włożyłem nowe ubranie, żebym nie musiał już przed nią paradować na golasa. Ale długo nie wracała. Wreszcie przyniosła mi na tacy posiłek, talerz owsianki, duszoną jagnięcinę i butelczynę bladego czerwonego wina. Potem zostałem sam. Zapadła noc, przepiękna pustynna noc, kiedy gwiazdy błyszczą jak latarnie na czarnym firmamencie. Po posiłku wyszedłem przed chatę i przystanąłem w ciemnościach. Wszystko wydawało mi się urojeniem — to, że mnie uprowadzono, że znalazłem się w tym obcym miejscu, zamiast odpoczywać w swoim małym, zagraconym mieszkanku w dzielnicy hebrajskiej w Menfe. Za to jaki panował tu spokój! W dali mrugały światełka. Słyszałem śmiechy, przyjemne dźwięki kitary, ktoś śpiewał dawną hebrajską piosenkę niskim, melodyjnym głosem. Nawet w tej nagłej niewoli czułem, jak ogarnia mnie dziwne ukojenie. Wiedziałem, że otacza mnie zżyta ze sobą społeczność, choć oddana jakimś niezwykłym, tajemniczym celom. Gdybym miał więcej śmiałości, wyszedłbym do nich, żeby się przedstawić, lecz czułem się zbyt wyobcowany i zlękniony. Długo tak stałem w mroku, nasłuchując, zastanawiając się. Kiedy zrobiło się zimno, wróciłem pod dach. Nie mogłem zasnąć. Leżałem tak chyba do świtu, zachowując odbierającą sen jasność myślenia. Musiałem się jednak zdrzemnąć, bo rano w mojej pamięci żyły jeszcze fragmenty snów: obrazy jeźdźców i rydwanów, żołnierzy z włóczniami czy potężnego, czarnobrodego Mojżesza, który z gniewną miną podnosił tablice Prawa.
Mała dziewczynka nieśmiało przyniosła mi śniadanie. Potem zjawił się Eleazar. W zamęcie wczorajszego dnia nie zwróciłem należytej uwagi na jego olbrzymią posturę; wydał mi się po prostu duży, lecz teraz widziałem, że to istny wielkolud, wyższy ode mnie co najmniej o piędź i cięższy na oko o sześćdziesiąt min. Miał rumianą cerę i gęstą, splątaną grzywę kręconych włosów. Pozbył się ajgipskich szat i ubrał się na rzymską modłę w białą rozchełstaną koszulę i spodnie moro.
— Nie wątpimy, że podołasz zadaniu — powiedział. — Wiele razy dyskutowałem z Mojżeszem o twoich książkach. Doszliśmy do przekonania, że nikt inny nie umie tak precyzyjnie określić logicznych związków w całym ciągu dziejów i nieuchronnych procesów, wynikających z natury człowieka.
Skwitowałem te słowa milczeniem.
— Wyobrażam sobie, jak cię wzburzyło to porwanie, ale jesteś tu niezastąpiony. Wiedzieliśmy, że z własnej woli nie zgodzisz się jechać z nami.
— Niezastąpiony?
— Wielkie wydarzenia wymagają wielkich kronikarzy.
— A co się właściwie ma wydarzyć?
— Chodź.
Przeprowadził mnie przez osadę. W ciągu tego spaceru dowiedziałem się wyjątkowo mało. Zachowywał się z mechaniczną obojętnością, jakby wykonywał ustaloną procedurę. Ilekroć zadawałem konkretne pytanie, odpowiadał lakonicznie lub wręcz unikał wyjaśnień. Wielki, kryty blachą budynek pośrodku osady okazał się fabryką, gdzie miały się ziścić marzenia o exodusie. Gdy zapytałem o szczegóły, zbył mnie milczeniem. Pokazał mi dom Mojżesza, nędzną chatynkę jak każda inna. Samego Mojżesza nie ujrzałem.
— Poznasz go w stosownej chwili — rzekł Eleazar i wskazał kolejną chatkę, będącą synagogą. Następna mieściła bibliotekę, jeszcze inna agregat prądotwórczy. Kiedy wyraziłem chęć zajrzenia do biblioteki, tylko wzruszył ramionami i ruszył dalej.
Za biblioteką, w dolnej części zbocza pokaźnego pagórka, którego nie dostrzegłem w nocy, też pobudowano liche domostwa.
— Wioska liczy pięciuset mieszkańców — powiedział Eleazar.
A więc było ich więcej, niż sądziłem.
— Sami Hebrajczycy?
— A coś myślał?
Zdziwiłem się, że tylu nas przeniosło się do tej pustynnej osady, a ja o niczym nie wiedziałem. Oczywiście, wiodłem samotniczy żywot uczonego, lecz pięćset osób to jedna na każdych czterdzieści. Trudno ukryć taki przepływ ludności. I nie było tu moich znajomych, ba, znajomych moich znajomych? Najwidoczniej nie. No cóż, prawdopodobnie większość osadników w Bet Izrael wywodziła się ze społeczności hebrajskiej w Aleksandrii, nie utrzymującej zażyłych stosunków z nami w Menfe. W każdym razie, spacerując po wiosce, nie spotkałem znajomych.
Eleazar co chwila czynił zagadkowe uwagi o rychłym exodusie, lecz nie dawał żadnych konkretnych wyjaśnień. Jak gdyby exodus był tylko błyszczącą zabawką, zamkniętą w jego dłoniach; czasem wolno mi było podziwiać jej blask, ale nigdy wyglądu. Drążenie tematu nie miało sensu. Szedł naprzód wielki jak góra, mówiąc tylko to, co chciał powiedzieć. Frapowała mnie i irytowała przesadna aura tajemniczości, otaczająca ów projekt. Skoro pragnęli opuścić Ajgyptos, czemu po prostu stąd nie wyjechali? Nikt nie pilnował granic. Niewolnikami faraona przestaliśmy być już dwa tysiące lat temu. Eleazar wraz ze swoimi przyjaciółmi mógł osiedlić się w Palestynie, Syrii czy gdziekolwiek indziej, ba, nawet w Galii, Hispanii lub Nowym Rzymie za morzami, i tam nawracać czerwonoskórych na wiarę Izraela. Republiki nie interesował los garstki postrzelonych Hebrajczyków. Po cóż więc to uparte utajnianie, cała ta nadęta konspiracja? Naprawdę szykowali się do czegoś niezwykłego? Czy raczej, jak podejrzewałem, zbzikowali?