Po południu Miriam oddała mi ubranie, wyprane i wyprasowane. Zaproponowała, że przedstawi mnie swoim znajomym. Szliśmy przez cichą osadę. Wyjaśniła, że prawie wszyscy pracują. Na jednej z werand spotkaliśmy grupkę młodych ludzi.
— To Debora — powiedziała — a to Rut, Ruben, Izaak, Józef i Saul.
Przywitali się ze mną z wielkim szacunkiem, żeby nie powiedzieć: czcią… i z miejsca powrócili do ożywionej dyskusji, jakby zapomnieli o mojej obecności. Ciemnowłosy, szczupły, zwinny Józef traktował Miriam z niemalże intymną poufałością: kończył za nią zdania i trącał ją w rękę dla podkreślenia swoich wywodów. O dziwo, nie spodobało mi się to. Był jej mężem? Kochankiem? Czy mnie to powinno obchodzić? Oboje mogliby być moimi dziećmi. Boże wielki, czemu mnie to obchodziło?
Niespodziewanie i zadziwiająco prędko zacząłem zmieniać nastawienie do moich porywaczy. Nasze pierwsze zetknięcie się ze sobą z pewnością nie było dla mnie miłe: wyniosła napuszoność Eleazara, brutalna bezpośredniość di Filippo, bezlitosny sposób, w jaki mnie schwytano i przewieziono. A jednak w miarę poznawania nowych osób zauważyłem, że na ogół są sympatyczni, uprzejmi, dobrze wychowani, przyjacielscy. Chociaż byłem więźniem, coraz lepiej się czułem w ich towarzystwie.
W ciągu dwóch pierwszych dni nie pozwolono mi na żadne przełomowe odkrycia; zauważyłem tylko, że zapracowani, pełni entuzjazmu ludzie są przeważnie młodzi, zawsze inteligentni. Podejmowali kolosalne wysiłki w celu zrealizowania jakiegoś zamierzenia, które w ich mniemaniu miało wstrząsnąć światem. Wydaje mi się, że ta sama pasja łączyła Hebrajczyków w czasie tamtego pierwszego, niefortunnego exodusu. Mając w pogardzie nieprzystępne i obce im społeczeństwo, z którego chcieli się wyrwać, posuwając się ku blaskom wolności, usiłowali znaleźć nowy świat. Ale gdzie i jakim sposobem? Wiedziałem, że powiedzą mi wszystko w swoim czasie i że ten czas jeszcze nie nadszedł. Obserwowali mnie, sprawdzali, pragnęli się przekonać, czy można powierzyć mi sekret.
Cokolwiek to było, czym chcieli wprawić w zdumienie Republikę, miałem nadzieję, że naprawdę są w stanie tego dokonać. Dobrze im życzyłem. Jestem stary i może nieśmiały, ale nie konserwatywny. Zmiany są konieczne do wzrostu, a imperium — pod tym pojęciem rozumiem również Republikę, która niby je zastąpiła — jest wrogiem przemian. Przez dwa tysiące lat Rzym dusił ludzkość w swoim dobrotliwym uścisku. Cywilizacja przezeń stworzona próchnieje od środka, a życie będące udziałem większości z nas jest tułaczką oderwaną od jakichkolwiek wartości i celu. Za sprawą chytrego akceptowania i wchłaniania obcych bogów i obcych zwyczajów podbijanych ludów imperium rozpłynęło się w bezkształtnej masie. Majestatyczne i bezużyteczne świątynie przy Świętej Drodze, gdzie jeden bóg nie różnił się od drugiego, zwłaszcza pod względem braku znaczenia, były tego najlepszym przykładem. Oddając cześć wszystkim jak leci, panowie imperium uczynili ze świętości zwykły instrument władzy. Ostatecznie ich cynizm stał się jak zaraza: relacje między tym, co ludzkie, a tym, co boskie, uległy zniszczeniu, tak że nie pozostało nam do adorowania nic prócz istniejącego stanu rzeczy, świętej dominacji światowego rządu. Od lat czułem, że dawno już powinna wybuchnąć jakaś wielka rewolucja, która obali zatęchły, skostniały układ społeczny, zmiecie cały ten popiół przedpotopowych uprzedzeń i założeń — że przyjdzie czas, kiedy to, co wieczne, rozwieje się jak dym, a to, co święte, zostanie sprofanowane, człowiek zaś wreszcie przejrzy na oczy i zobaczy, w jakim świecie żyje. Czy do tego właśnie przyczyni się exodus? Bardzo na to liczyłem, albowiem imperium było zepsute, tylko na razie o tym nie wiedziało. Niczym ogromna martwa bestia przygniatało ducha ludzkości, dusząc go swoimi splotami — bestia tak wielka, że do jej kończyn nie dotarła jeszcze wieść o śmierci serca.
Trzeciego dnia do moich drzwi zastukał di Filippo ze słowami:
— Przywódca chce z tobą porozmawiać.
W środku chata Mojżesza nie różniła się bardzo od mojej: prycza, goła żarówka, miednica, szafki. Tyle że liczne tu regały uginały się pod ciężarem książek. Sam Mojżesz był niższy, niż się spodziewałem… lecz ten krępy człowieczek promieniał olbrzymią, niezrównaną wręcz siłą. Nikt nie musiał mi mówić, że to starszy brat Eleazara. Podobnie jak Eleazar, i on miał lwią grzywę kręconych włosów, dzikie spojrzenie i drapieżny nos w kształcie haka. Ale ponieważ był drobniej zbudowany od brata, jego moc wydawała się bardziej skondensowana, na granicy wybuchu. Robił wrażenie mężczyzny przyczajonego i doskonale opanowanego, surowego i budzącego strach.
Mimo to zgotował mi ciepłe powitanie, przepraszając za nieprzyjemności w czasie uprowadzenia. Potem wskazał półkę z moimi książkami w wysłużonych oprawach.
— Nikomu nie udało się tak dobrze zrozumieć Republiki, doktorze Ben Symeonie — powiedział. — Jakże ona słaba i zdemoralizowana pod przykrywką powszechnej miłości i braterstwa. Jakże trujące jej wpływy, jak wątła jej potęga. Świat czeka na coś zupełnie innego, ale co to będzie? Oto pytanie, doktorze. Co to będzie?
Tę podejrzanie gładką, prawdopodobnie starannie przemyślaną mowę przygotował sobie po to, żeby zrobić na mnie wrażenie i zdobyć moje poparcie dla swojej sprawy, o której tak mało wiedziałem. Rzeczywiście, byłem pod wrażeniem jego pasji i umiejętności przekonywania. Mówił dość długo, powtarzając od dawna mi znane tezy i argumenty. Podobnie jak ja, widział w imperium rzymskim trupa, którego nie da się wskrzesić, a który jednak porusza się jeszcze przedziwną siłą impetu. Czy nazywało się Cesarstwem, czy też Republiką, było wszechświatowym państwem, a takie w dzisiejszych czasach nie miało racji bytu. Odradzanie się lokalnych aspiracji narodowościowych, od tysięcy lat uważanych za wymarłe, coraz bardziej rzucało się w oczy. Chytrzy Rzymianie od wieków tolerowali obce zwyczaje, wierzenia, języki i rządców, nie wiedząc, że sieją ziarna zniszczenia. Już tylko niewielka cząstka świata posiadała elementarną znajomość urzędowej greki i łaciny. Przy robieniu interesów posługiwano się całą gamą poślednich języków. W samej kolebce imperium pozwalano zastępować łacinę dialektami będącymi w zasadzie odrębnymi językami: galijskim, hispańskim, luzytańskim, nie licząc innych. Mojżesz podkreślał, że nawet mieszkańcy rzymskiej stolicy nie używają poprawnej łaciny, ale jej prostszą, melodyjną, leniwą odmianę zwaną językiem rzymskim — dobrym do wykonania arii operowej, lecz pozbawionym precyzji potrzebnej rządzącym. Jeśli chodzi o swobodę religijną, którą lekkomyślnie promował Rzym, nie doprowadzała do umocnienia wiary, lecz do jej zaniku. Z wyjątkiem najbardziej zacofanych ludów i kilku drobnych izolowanych mniejszości prawie nikt już w nic nie wierzył. Praktycznie każdy deklarował się wyznawcą rzymskiego panteonu, przeszczepionego na ten czy inny grunt z licznymi modyfikacjami… jeśli nie jakichś egzotycznych bogów. Jednakże społeczeństwo, które toleruje wszystkich bogów, w gruncie rzeczy nie wierzy w żadnego. Z kolei społeczeństwo pozbawione wiary nie posiada steru, ba, nawet nie zna drogi.
Były to wszystko oznaki — zrozumiałe zarówno dla mnie, jak i dla Mojżesza — nie elastyczności i bogactwa form, lecz nieuchronności całkowitego krachu. Nie sądziłem, żeby i tym razem nastąpiło ponowne zjednoczenie. Kiedy upadło Cesarstwo, na jego gruzach konserwatywne siły zbudowały Republikę, lecz ten wybieg mógł się powieść tylko raz. Teraz gdy rozdzielone człony dawnego Cesarstwa toczyły ze sobą wojny, zbliżał się czas pożogi, jakiej nie znał świat.