— A ten wasz exodus… czym on właściwie jest? — ośmieliłem się przerwać potok jego słów. — I jak się ma do tego, o czym rozmawiamy?
— Lada chwila nastąpi koniec — rzekł Mojżesz. — Musimy uniknąć zniszczenia w zawieruchach, które przyjdą po upadku Republiki. Jesteśmy narzędziem Boga w jego wielkim planie i nie wolno nam zginąć. Chodź, coś ci pokażę.
Wyszliśmy na zewnątrz. Natychmiast podjechał sfatygowany, nie budzący zaufania samochód; za drążkiem siedział Józef, czarnowłosy szczupły młodzieniec. Mojżesz gestem zaprosił mnie do środka. Ruszyliśmy nierówną dróżką, która prowadziła obrzeżem wioski, by wybiec na przestwór pustyni blisko pagórka, który rozdzielał osadę na dwie części. Przez dziesięć minut jechaliśmy na północ wśród niskich, kamienistych wydm. Potem okrążyliśmy kolejny stromy pagórek. Po drugiej stronie, gdzie rozpościerała się rozległa równina, ze zdumieniem dostrzegłem dziwaczną tubę z lśniącego srebrzystego metalu, stojącą na sześciu wątłych pajęczych nogach, wysoką na mniej więcej trzydzieści łokci, otoczoną mętlikiem maszynerii, kabli i zapracowanymi robotnikami.
Zrazu pomyślałem, że to jakiś bożek, Moloch lub Baal. W nagłej wizji ujrzałem mieszkańców Bet Izrael, jak nacierają się świńskim tłuszczem i tańczą nadzy wokół bałwana przy dźwiękach bębnów i tamburynów. Szybko się otrząsnąłem z niedorzecznych myśli.
— Co to? — zapytałem. — Jakaś rzeźba?
Mojżesz popatrzył na mnie z niesmakiem.
— Naprawdę tak myślisz? To statek, święta arka.
Gapiłem się na niego.
— Prototyp statku kosmicznego — dodał, przewiercając mnie na wylot spojrzeniem. — Do nieba, tam się wybieramy. Statkami podobnymi do tego. Bliżej Boga i jego światłości. Osiedlimy się w nowym Edenie, który czeka na nas w innym świecie, a potem, gdy nadejdzie godzina, wrócimy na Ziemię.
— Nowy Eden… w innym świecie? — wykrztusiłem z niedowierzaniem. Czyżby mówił o statku żeglującym od gwiazdy do gwiazdy, podobnie jak rzymskie nieboloty kursują między kontynentami? Czy to w ogóle możliwe? Przecież sami Rzymianie, najlepsi inżynierowie, już dawno dyskutowali nad kwestią podróży kosmicznych, dochodząc do wniosku, że są praktycznie nieosiągalne, a nawet gdyby były, dawałyby znikome korzyści. Przestrzeń kosmiczna była nieprzyjazna i poza zasięgiem człowieka, o czym każdy wiedział. Pokręciłem głową. — W jakim innym świecie? Gdzie?
Zignorował moje pytanie.
— Najtęższe głowy od pięciu lat pracują nad tym, co tu widać. Czas na próbę generalną. Najpierw krótka wycieczka do Księżyca i z powrotem, później dalsza wyprawa w stronę niebiańskiego świata, który Pan obiecał mi dać w posiadanie. Tam pierwsi pionierzy założą osadę. Będzie leciał statek za statkiem, jedna świetlista arka za drugą, póki ostatni Izraelita z ziemi ajgipskiej nie przeniesie się do ziemi obiecanej. — Oczy mu błyszczały. — Oto nasz prawdziwy exodus! Co ty na to, doktorze? Co powiesz?
Ja uważałem, że to kompletne wariactwo. Mojżesz wydawał mi się szaleńcem, który prowadzi swój naród — w tym mnie! — do gigantycznej zagłady. To były czyste mrzonki, wytwór chorego umysłu. Chyba wolałbym, żeby zamierzali służyć bałwanowi z kadzidłem i cymbałami, niż wyruszać na jego pokładzie w mrok przestrzeni kosmicznej. Jednakże Mojżesz stał przede mną, rozpływając się w mistycznym uniesieniu, więc nie śmiałem z nim polemizować. Ujął mnie pod ramię i poprowadził — a w zasadzie zaciągnął — w dół zbocza, gdzie uwijali się robotnicy. Z bliska statek kosmiczny wydawał się olbrzymi, a jednocześnie strasznie wątły. Gdy Mojżesz zastukał w korpus, rozległ się głuchy brzęk. Wszędzie pełno było grubych kabli i urządzeń pomocniczych o nieznanym mi zastosowaniu. Wokoło biegali młodzi mężczyźni i kobiety z roziskrzonym wzrokiem, przenoszący jakieś części mechaniczne i przekazujący sobie wskazówki gromkim głosem, jakby każdy chciał okazać się najbardziej oddany tej pracy.
Mojżesz wszedł na wąską drabinkę i dał mi sygnał, żebym ruszył za nim. Znaleźliśmy się w kabinie na samym czubku statku kosmicznego. W tym ciasnym i niemalże pozbawionym powietrza pomieszczeniu zobaczyłem ekrany, wskaźniki, wiązki kabli i inne rzeczy niewiadomego przeznaczenia. Stamtąd schodziło się spiralnymi schodkami do sypialni załogi. Jeszcze niżej, o czym poinformował mnie Mojżesz, umieszczono silniki rakietowe, mające wynieść arkę na niebiański exodus.
— I to działa? — ośmieliłem się zapytać.
— Ponad wszelką wątpliwość — odparł Mojżesz. — Nasi najwybitniejsi naukowcy pracują nad tym dziełem.
Niektórych mi przedstawił. Najstarszy miał na oko dwadzieścia pięć lat. Co ciekawe, w odróżnieniu od Mojżesza ich oczy nie płonęły fanatycznym zapałem. Jak przystało na profesjonalistów, byli chłodni i opanowani. Trzech czy czterech na zmianę przybliżało mi zasadę działania pojazdu, rodzaj napędu, system nawigacji, sposób uwolnienia się od przyciągania ziemskiego. W głowie mi się kręciło. A jednak byłem pod wielkim wrażeniem ich entuzjazmu. Mówili o „spalaniu”, „przyspieszeniu” i „neutralizacji pola grawitacyjnego planety”. Także o „masie”, „sile ciągu” i „prędkości kosmicznej”. Zrozumiałem ledwie dziesiątą, jeśli nie setną, część ich wyjaśnień, lecz w mojej wyobraźni powstał obraz giganta, który rozrywa więzy, wybija się triumfalnie do góry i radośnie szybuje ku nowym obszarom. Czemu nie? Czemu nie? Powiedzieli, że potrzebne jest tylko właściwe paliwo i kontrolowany zapłon. Wystarczy kopnąć ziemię z odpowiednią siłą, żeby z równą siłą unieść się w powietrze. No tak, czemu nie? Już po kilku minutach pogodziłem się z myślą, że ten zwariowany statek kosmiczny wzniesie się na obłoku ognia i odleci w ciemność wszechświata. Gdy po godzinie Mojżesz wyprowadzał mnie ze statku, gotów byłem uwierzyć w każde jego słowo.
Józef sam odwiózł mnie do osady. Po raz ostatni widziałem Mojżesza, kiedy stał przed włazem do statku kosmicznego, spoglądając niecierpliwie na rozpalone w południe niebo.
Moim zadaniem — jak się zdążyłem domyślić, a w czym utwierdził mnie Eleazar jeszcze tego samego niezwykłego, szalonego dnia — było opisanie wszystkiego, czego dokonano w tej ustronnej kolonii Izraela i co miało się dopiero wydarzyć w najbliższej, wstrząsającej przyszłości. Oponowałem nieśmiało, że powinni się rozejrzeć raczej za dziennikarzem, najlepiej z doświadczeniem na polu naukowym, ale im to nie pasowało. Eleazar oświadczył, że potrzebują kogoś z dokładnym zrozumieniem długofalowych procesów w historii świata. Pojąłem, że nie wymagają ode mnie pracy dziennikarza ani dziejopisa, ale człowieka, który potrafi uchwycić głębię i ponadczasową moc Pisma. Krótko mówiąc, miałem napisać Księgę Wyjścia, a ściślej Księgę Drugiego Mojżesza.
Przydzielili mi gabinecik w budynku biblioteki i otworzyli przede mną jej archiwa. Zapoznałem się z wczesnymi wizjonerskimi esejami Mojżesza, jego listami do bliskich przyjaciół, a także orędziami i szkicami literackimi, w których podkreślał potrzebę exodusu, o jakim się nie śniło jego starożytnemu imiennikowi. Dowiedziałem się, jak zbierał zespół młodych, niepokornych naukowców — potajemnie i z największą ostrożnością, wiedział bowiem, że jego skrajnie wywrotowa działalność w razie zdemaskowania wywoła wściekłość Republiki. Czytałem żarliwe zapiski Eleazara, który wprzódy był nastawiony sceptycznie do fantastycznych planów starszego brata, potem stopniowo, w miarę pisania kolejnych listów, zmieniał punkt widzenia, a w końcu stał się jeszcze większym niż Mojżesz zapaleńcem. Studiowałem techniczne dywagacje, aż oczy zachodziły mi mgłą — dywagacje autorstwa nie tylko Mojżesza i jego wspólników, ale też Rzymian sprzed niespełna stu lat i pewnego Teutona, dotyczące historycznej potrzeby podboju kosmosu i praktycznych trudności z tym związanych. Zapoznałem się lepiej z teorią budowy i zasadą działania statku kosmicznego.