Выбрать главу

Ale Maksymilian — wielki bohater? Zapewne właśnie to ukłuło go do żywego. Był przekonany, że w jego piersi nie bije serce bohatera, niezależnie od tego, co mówili przymilni wróżbici. I że Rzym nie widzi w nim młodego, przystojnego księcia, zdolnego do wielkich czynów, ale swawolnego bawidamka, utracjusza i rozpustnego łotrzyka, za jakiego sam siebie uważał. Wobec powyższego potraktował słowa wróżbity nie jako pochlebstwo, lecz bezczelną drwinę.

— Chyba najlepiej będzie wstąpić do winiarni — zasugerował Faustus. — Wino ostudzi wzburzoną krew, panie.

* * *

I rzeczywiście: przy winie, choć lichym, Maksymilian zaraz się odprężył. Wnet śmiał się i kręcił głową na wspomnienie zuchwałości obdartusa.

— Bohater narodowy! Ja! I jeszcze cesarz! Czy kiedykolwiek wróżbita bardziej rozminął się z prawdą?

— Jeśli inni nie są lepsi — stwierdził Danielus — to chyba nie musimy się obawiać, że wszechświat zginie w płomieniach. To komedianci albo i gorzej. Dostarczają rozrywki naiwnym.

— W takim razie spełniają pożyteczne zadanie — zauważył Menandros. — Naiwnych jest bez liku, a przecież i oni mają prawo czasem się rozerwać.

Faustus przeważnie milczał. Przygoda w przybytku czarowników i wróżbiarzy wpędziła go w niezwyczajny nastrój otępienia. Z reguły tryskał humorem; Cezar lubił przebywać w jego wesołej kompanii, lecz od czasu przybycia do Rzymu greckiego ambasadora samopoczucie Faustusa stale się pogarszało. Teraz czuł się osaczony nieprzebranym rojem zniechęcających myśli. Wmawiał sobie, że doprowadziło do tego zbyt częste odwiedzanie podziemnego królestwa mroku i migających cieni. W minionych czasach razem z księciem zażywał tam wyłącznie przyjemności, wszelako ostatnie dwa dni w tym starożytnym, tajemniczym królestwie zagadkowych szmerów i zjaw, niewidzialnych istot, przyczajonych duchów — napełniły go uczuciem znużenia i niepokoju. Ów wilgotny, nieosłoneczniony świat podziemi był prawdziwym obliczem Rzymu, posępnym terytorium przesiąkniętym grozą i czarami, lęgowiskiem złowróżbnych znaków.

Czy świat zginie w ogniu za osiemnaście lat, jak przepowiadał strzec? Raczej nie. Tak czy inaczej, Faustus wątpił, czy dożyje tej chwili. Koniec świata może i się nie zbliżał, lecz jego własny — na pewno. Pięć lat, dziesięć, może piętnaście i będzie po nim, z pewnością przed zapowiadaną katastrofą. Przed — jak się wyraził Grek — ekpyrosis.

Ale nawet jeśli nie groziła im apokalipsa ognia, to imperium rzeczywiście zaczynało chwiać się w posadach. Objawy choroby były wszędzie widoczne. Człowiek drugi w kolejce do tronu wpadał w szał na wieść, że może zostać powołany do służby dla kraju — czyż nie był to sygnał nadchodzącego upadku? Barbarzyńcy szykowali się do ponownego natarcia, i to w odstępie jednego pokolenia od klęski, która miała ich zniszczyć na wieki — ot i następna wróżba. Zaiste, ziemia osuwała im się spod nóg.

Faustus ponownie napełnił kielich. Wiedział, że pije za dużo i za szybko; nawet jego baniasty brzuch miał ograniczoną pojemność. Jednakże wino łagodziło ból. A więc pij, Faustusie, pij. Przynajmniej ciało zazna pewnego pocieszenia. Starzał się, to prawda. Rzym był jednak znacznie starszy. Przeszłość miasta kładła się na nim ciężkim brzemieniem. Wąskie ulice, uświnione śmieciami i odchodami, dochodzące do wspaniałych placów ze srebrzystym wodotryskiem niezliczonych fontann, pałace możnych i bogatych, wszędobylskie posągi, obeliski, kolumny powyrywane z odległych świątyń, łupy z setek podbojów, nieprzebrane kaplice cudzoziemskich bogów, a gdzieś pod spodem czysty, sędziwy Rzym z początków Republiki — historia w nakładających się na siebie warstwach. W ciągu dwunastu wieków teraźniejszość wtapiała się w przeszłość, która jednak wcale nie ginęła. Tak, tak, dumał, sporo tego było. Skoro zatem nazbierało się tego tyle w minionych czasach, może czeka nas krótka przyszłość — może faktycznie dobiegamy kresu, ażeby się ostatecznie rozmiękczyć, rozproszyć w zamęcie, fatalnie zauroczyć wygodą i uciechami?

Bardzo się tym frasował. Czy jednak warto się martwić? — pytał samego siebie. Wszak sam był starym, bezecnym rozpustnikiem, kompanem młodego rozpustnika. Przez całe życie udawał, że nic go nie obchodzi.

A mimo to… mimo to nie zapominał, że w jego żyłach płynie krew prześwietnego Konstantyna, jednego z największych cesarzy w dziejach. Jemu los imperium szczególnie leżał na sercu; przez dziesięciolecia pracowicie dzierżył ster rządów, by ostatecznie uratować kraj przed upadkiem, budując na Wschodzie siostrzaną stolicę, dodatkowy fundament do wsparcia ciężaru, którego Urbs Roma nie mogła już sama udźwignąć. I oto, ponad dwieście lat później, jestem tym wobec swego dzielnego pradziada, czym tłuste, ospałe kocisko przy ryczącym lwie. Mimo tego powinienem, choćby w niewielkiej mierze, przejmować się losami imperium, które on cenił ponad życie. Ze względu na pamięć o nim, jeśli nie z innych powodów. Bo w przeciwnym razie, pytał zgryźliwie samego siebie, czy warto mieć tak szlachetne pochodzenie?

— Coś tak zamilkł, staruszku? — zapytał Maksymilian. — Czyżbyś się martwił, widząc, jak miotam się z krzykiem?

— Trochę. Ale to już za nami.

— A więc o co chodzi?

— Rozmyślam. Zgubny nałóg, niestety. — Faustus obrócił w palcach kielich i spojrzał posępnie w jego głębię. — Siedzimy w trzewiach miasta, brudnych i niezgłębionych. Zawsze miałem wrażenie, że tutaj wszystko jest nieprawdziwe jak scenografia w przedstawieniu teatralnym. A jednak dzisiaj uważam, że o wiele prawdziwsze, niż to co ponad nami. W tej jamie przynajmniej nie ma udawania. Wśród groteski i mamideł człowiek widzi swoje rzeczywiste odbicie, nie poddaje się złudzeniom. Wiemy, po co tu jesteśmy i co mamy do zrobienia. — Wskazał palcem górny świat. — Gdy tymczasem tam panuje zaćmienie. Sami siebie zwodzimy, wierząc w wieczną trwałość cesarskiej władzy i potęgę handlową Rzymu, lecz nikt swoim zachowaniem nie daje świadectwa tej wierze. Chowamy głowy w piasek jak te wielkie afrykańskie ptaki. Nadchodzą barbarzyńcy, lecz nie czynimy nic, żeby ich powstrzymać. Tym razem nas zaleją. W końcu przetoczą się z wyciem przez miasto marmurów, zbudowane wysoko nad nami. Będą palić i grabić, aż z chwały Rzymu nie zostanie nic prócz tych ciemnych, stęchłych, ukrytych, niezbadanych lochów, pełnych obcych bogów i najokropniejszych potworności. Czyli, jak sądzę, prawdziwego Rzymu, wiecznego miasta cieni.

— Za dużo wypiłeś — skonstatował Maksymilian.

— Naprawdę?

— Podziemia są krainą bajek, Faustusie, dobrze o tym wiesz. To miejsce bez znaczenia. — Książę podniósł palec, jak uprzednio Faustus. — Prawdziwy Rzym, o którym mówisz, jest tam. Zawsze tam był i zawsze będzie. Pałace, świątynie, Kapitol, mury. Twarde, niezdobyte, niezwyciężone. Wieczne miasto, to prawda. Którego barbarzyńcy nigdy nie zaleją. Nigdy!

Faustus po raz pierwszy słyszał księcia mówiącego tym tonem. W odstępie niecałej godziny znowu coś nowego: głos czysty, mocny, pełen pasji. I tym razem oczy błyszczały silnym blaskiem. Ten sam błysk Faustus przyuważył zeszłego dnia, kiedy książę nazywał cesarzy dziwolągami i potworami. Zupełnie jakby istniało coś w Cezarze, co w ciągu tych dwóch dni próbowało wydostać się z głębiny. Zapewne było już blisko powierzchni. Co się stanie z nami wszystkimi, zastanawiał się, jeżeli to coś ukaże się światu?