Srogi charakter tych ziem sprzyja zasadzkom i rozbojom, budzi grozę i rozpacz. W obronie własnych interesów Saraceni skupiają się w plemiennych grupach, rządzonych twardą ręką krewkich i bezlitosnych naczelników. Plemiona toczą ze sobą nieustanne walki. Ci ludzie mają tak silne poczucie honoru, że o byle co się obrażają, przez co waśnie rodowe przechodzą z pokolenia na pokolenie. Stare urazy chyba nigdy nie wygasają.
Dwie osady dostąpiły zaszczytnego miana „miast”. Ale żebyś widział te miasta, Horacjuszu! Dziury otoczone murami, rzekłbym. W północnej części pustyni leży Jatrippa, w języku Saracenów zwana Medyną. Mieszka w niej około piętnastu tysięcy ludzi. Jak na arabską mieścinę, jest dość dobrze zaopatrzona w wodę. Rosną tam bujne gaje daktylowe, a mieszkańcy cieszą się wygodnym życiem, choć w tych stronach wygodę pojmuje się inaczej.
Dziesięć dni drogi na południe, przemierzając posępne ziemie porośnięte ciernistymi krzakami, między którymi tu i ówdzie wyrasta skała z ciemnego kamienia, dotrzesz do miasta przez naszych geografów zwanego Makorabą, czyli Mekką w miejscowym języku. Mekka jest większa, mieszka w niej może dwadzieścia pięć tysięcy ludzi, i stanowi przykład niewysłowionej szpetoty; czegoś takiego nie opisałby nawet Wergiliusz. Wyobraź sobie „miasto”, w którym budynki są lichymi ruderami z cegły i błota, rozsianymi na kamienistej równinie szerokiej na milę i długiej na dwie, położone u podnóży trzech przygnębiających gór, pozbawionych jakiejkolwiek roślinności. Krzemienista gleba nie nadaje się do uprawy. Jedyna głęboka studnia daje gorzką wodę. Najbliższe pastwiska są oddalone o pięćdziesiąt mil. Nie widziałem na świecie tak mało urodziwego miejsca, w którym osiedlił się człowiek.
Pewnie się domyślasz, do którego z tych miast w Arabii Pustynnej posłał mnie nasz poczciwy imperator.
„Przedziwne — powiedziałem do Nikomedesa Paflagończyka, który łaskawie zaprosił mnie na obiad wieczorem drugiego dnia mojego żałosnego pobytu w Mekce. — Kto o zdrowych zmysłach zakłada osadę na takim terenie?”.
Nikomedes, jak wskazuje jego imię, jest Grekiem. W Arabii Pustynnej pełni funkcję legata Maurycego Tyberiusza, zaprzyjaźnionego z naszym władcą cesarza Wschodu. To on, jak przypuszczam, jest głównym powodem tego, że mnie tu przysłano, o czym niebawem napiszę.
„To całkowite bezludzie — powiedziałem. — Mamy stąd czterdzieści mil do morza, a po drugiej stronie setki mil jałowej pustyni. Nic tam nie chce rosnąć. Klimat jest okropny, pod nogami prawie wszędzie skała. Nie widzę przyczyny, jakiejkolwiek, dla której człowiek, choćby i Saracen, chciałby tu zamieszkać”.
Nikomedes Paflagończyk, postawny mężczyzna pod pięćdziesiątkę o białych włosach i miłych, niebieskich oczach, pokiwał głową z uśmiechem.
„Przyczyny są dwie, przyjacielu. Pierwsza jest taka, że w Arabii prawie wszystkie towary przewożą karawany. Morze Czerwone obfituje w niebezpieczne prądy i zdradzieckie rafy. Marynarze nie cierpią po nim pływać. Handel odbywa się więc drogą lądową, a karawany muszą przejeżdżać właśnie tędy, ponieważ Mekka leży dokładnie pomiędzy Damaszkiem na północy a zamożnymi miastami w Arabii Szczęśliwej na południu. Nadto przegradza jedyny przejezdny szlak wschód-zachód, wiodący przez wyjątkowo nieprzyjazną pustynię, która rozciąga się od Zatoki Perskiej do Morza Czerwonego. Docierające tu karawany wiozą wielkie dobra, zatem kupcy, karczmarze i poborcy podatkowi w Mekce nie narzekają na brak zajęcia i powoli zbijają majątek. Wiedz, mój drogi Leoncjuszu Korbulonie, że tutaj mieszka wielu bogaczy”.
Zamilkł i dolał wina: cudownego, słodkiego trunku z Rodos. Nie przypuszczałbym, że ktoś na tak odległej placówce może nim częstować przygodnego gościa.
„Przyczyny są dwie, jak rzekłeś” — przypomniałem mu po chwili.
„A tak, tak. — Wcale nie zapomniał. To człowiek, któremu nigdzie się nie śpieszy. — Mekka jest także świętym miastem. Istnieje w Mekce świątynia, sanktuarium zwane Kaabą. Powinieneś jutro je odwiedzić. Nie zaszkodzi, jak trochę pozwiedzasz, przynajmniej czas ci szybciej zleci. Wypatruj niskiego, klockowatego budynku z czarnego kamienia na środku wielkiego placu. Brzydki jak noc, lecz niewiarygodnie święty w oczach Saracenów. W środku można zobaczyć kawałek skały, która spadła z nieba. Uważają ją za boga. Saraceni z całego kraju pielgrzymują, żeby oddawać cześć Kaabie. Krążą wokół niej, kłaniają się i całują kamień, składają w ofierze owce i wielbłądy, a następnie zbierają się w tawernach, by słuchać poezji wojennej i wierszy miłosnych. Poezji na swój barbarzyński sposób bardzo pięknej. Pielgrzymi schodzą się tu tysiącami. Sąsiedztwo słynnego sanktuarium to pieniądze, Korbulonie, duże pieniądze. — Oczy mu błyszczały. Jakże tym Grekom zależy na majątku! — Starszyzna w Mekce sprytnie oświadczyła, że w świętym mieście podczas największych uroczystości religijnych wszelkie zatargi i waśnie plemienne są surowo zabronione. Słyszałeś o Saracenach i ich wzajemnych animozjach? No to jeszcze usłyszysz. Tak czy owak, każdy w tym kraju się cieszy, że jest przynajmniej jedno takie miejsce, gdzie nie trzeba się bać dźgnięcia sztyletem w brzuch, spotkawszy na ulicy nieżyczliwą osobę. Wiele spraw załatwia się tu w czasie zawieszenia broni między plemionami, które przez resztę dni w roku serdecznie się nienawidzą. A mieszkańcy Mekki czerpią z tego korzyści, chyba się domyślasz. Ze wszystkiego udaje się coś uszczknąć. Wokół tego kręci się nasze życie. Owszem, to wstrętne, odpychające miasto, Korbulonie, lecz są tu ludzie, którzy takich jak my mogliby kupować na pęczki”.
„No tak… — Przerwałem na chwilę. — Cesarstwo Wschodnie, jak mniemam, prężnie rozwija stosunki handlowe w tej części Arabii, skoro cesarz Wschodu umieścił tu takiego dostojnika”.
„To prawda, powoli rozkręcamy handel z Saracenami — rzekł Grek. — Powolutku”. — Ponownie napełnił mój kieliszek.
Następnego dnia — skwarnego, suchego i wietrznego, jak wszystkie inne dni — wybrałem się obejrzeć tę ich Kaabę. Nietrudno ją znaleźć. Znajduje się w samym sercu miasta, na środku pustego placu monstrualnych rozmiarów. Święta budowla nie imponuje rozmachem, mierzy sobie co najwyżej pięćdziesiąt stóp wysokości, a przykrywa ją gruba narzuta z czarnego jedwabiu. Można by ją odsłonić na dziedzińcu świątyni Jowisza Kapitolińskiego, właściwie którejkolwiek z większych rzymskich świątyń, i nie zauważy jej pies z kulawą nogą.
Akurat nie był to czas pielgrzymowania. W pobliżu Kaaby zebrała się jedynie garstka saraceńskich wartowników. Byli uzbrojeni w przeraźliwe szable i na ogół źle patrzyło im z oczu, więc darowałem sobie dokładne zwiedzanie świątyni.
W ciągu pierwszych wędrówek po mieście nie natrafiłem na zbyt wiele śladów zamożności, o której mówił Nikomedes Paflagończyk. Jednakże w następnych dniach uświadomiłem sobie, że Saraceni nie mają w zwyczaju chwalić się swoimi dobrami, wolą je skrywać za fasadą ubóstwa. Niekiedy udawało mi się zajrzeć przez uchyloną bramę na widoczny przez chwilkę dziedziniec, gdzie majaczył budynek pałacowy. Czasem też widziałem kupca z żoną, wytwornie odzianych, przystrojonych klejnotami i złotymi łańcuszkami, wsiadających do osłoniętej lektyki. Podpatrując ich ukradkiem, dochodziłem do wniosku, że to naprawdę miasto bogatsze, niż można by sądzić po pierwszych wrażeniach. Co niewątpliwie tłumaczy, dlaczego naszym greckim kuzynom wydało się takie pociągające.