Saraceni to ładni ludzie, szczupli i proporcjonalnie zbudowani, mający ogorzałą skórę, czarne włosy i oczy, ostre rysy twarzy i wysokie czoła. Noszą białe, zwiewne odzienie, a niewiasty zakrywają się welonem — zapewne po to, żeby chronić ciało przed smagającym piaskiem. Spotykam niemało przystojnych młodzieńców; czasem odpowiadają szybkim, znaczącym spojrzeniem, co daje mi pewną nadzieję, lecz na razie wolę nie ryzykować. Także dziewki są śliczne, jednak pilnie strzeżone.
Moja sytuacja jest lepsza, czy raczej nie tak zła, jak się obawiałem. Rzecz jasna, cierpię na wygnaniu. Innych ludzi z moich stron tu nie ma. Saraceni z wyższych klas najczęściej znają grekę, lecz tęsknię za dźwiękiem miłej, swojskiej łaciny. Oddano mi do użytku otoczony murem domek, może nie ogromny, ale dość przyzwoity, zbudowany na skraju miasta, bliżej gór. Do ideału brakuje mu porządnej łazienki, jednak w kraju ubogim w wodę ludzie nie zaprzątają sobie głowy łazienkami. Wielka szkoda. Dom należy do syryjskiego kupca, który przez dwa, trzy lata będzie bawił za granicą. Odziedziczyłem po nim pięciu służących. Garderobę zapełniono ubraniami skrojonymi na miejscową modłę.
Można było trafić gorzej, prawda?
Po prawdzie, nie mogli mnie zostawić w obcym kraju na Pastwę losu. Ciągle jestem urzędnikiem na cesarskim dworze, nawet jeśli zdarzyło mi się popaść w niełaskę i zakosztować wygnania. Otóż doglądam tu spraw cesarza. Julian nie odesłał mnie z czystej zemsty, jakkolwiek strasznie się rozgniewał za to, że ubiegłem go w zalotach do młodego posługacza. Szukał tylko wymówki, wreszcie to pojmuję, żeby kogoś tu oddelegować, nieoficjalnego obserwatora. Nieświadomie dałem mu pretekst, którego potrzebował.
Rozumiesz już? Boi się, że Grecy usiłują rozciągnąć swoją zwierzchność na tę część świata, dotąd w dużej mierze niezależną od imperium. Oficjalnie polecono mi zbadać, czy nie dałoby się przygotować gruntu dla interesów Rzymu w Arabii Piaszczystej. Ściślej mówiąc, interesów zachodniego Rzymu. Ponadto wypełniam tajną misję, i to utajnioną tak bardzo, że nawet mnie nie wprowadzono w szczegóły. Ma to jednak związek z rosnącymi wpływami Rzymu w tym regionie — wpływami innej natury.
Chcę przez to powiedzieć, nie owijając w bawełnę, że jestem szpiegiem i patrzę na ręce Grekom.
Tak, wiem, że to przecież jedno imperium, którym rządzą dwaj cesarze. My na zachodzie mamy widzieć w Grekach nie rywali, lecz braci i wspólników w panowaniu nad światem. Przyznaję, że czasem teoria pokrywa się z praktyką. Na przykład w epoce Maksymiliana III, kiedy Grecy wsparli nas w walkach z napastliwymi Gotami, Wandalami, Hunami i innymi barbarzyńcami, chcącymi się wedrzeć od północy. Albo kiedy w następnym pokoleniu Herakliusz II wysłał zachodnie legiony na pomoc Justynianowi, cesarzowi Wschodu, i razem rozgromili wojska perskie, które długie lata dotkliwie dokuczały Grekom. Były to, jak wiadomo, dwie wspaniałe batalie, które zmiotły wrogów imperium i zapowiedziały nadejście epoki szczęścia i pokoju, trwającej do dnia dzisiejszego.
Jednakowoż nadmiar szczęścia i spokoju, Horacjuszu, sprawia pewien drobny kłopot. Z braku wspólnego wroga cesarstwa Wschodnie i Zachodnie zaczynają walczyć o palmę pierwszeństwa. O czym każdy wie, choć boi się mówić na głos. Pewnego razu, niechże ci przypomnę, przybył na dwór ambasador Maurycego Tyberiusza, żeby wręczyć Cezarowi szkatułę z perłami. Na własne oczy widziałem. „Et dona ferentes” — rzekł do mnie po cichu Julian, gdy otwarto szkatułę. Każdy młokos zna powiedzenie: Obawiam się Greków, nawet gdy niosą dary.
Czy Cesarstwo Wschodnie nie próbuje zagnieździć się w sercu Arabii i tym sposobem przejąć kontrolę nad handlem korzeniami i innymi egzotycznymi towarami, które wędrują tą drogą? Źle na tym wyjdziemy, jeśli Grecy położą łapę na cynamonie, kardamonie, kadzidle i indygu. Nawet stal, z której kujemy miecze, dostarczają nam Persowie przez Arabię, a konie dla naszych rydwanów to arabskie rumaki.
Tak więc cesarz Julian, udając wściekłość, wyzywając mnie od gadów wobec całego dworu, kiedy się wydało, com uczynił z posługaczem, zesłał mnie do tego spalonego kraju, żebym przejrzał knowania Greków i, być może, nawiązał stosunki polityczne z możnymi Saracenami — takie, które pozwolą mu ukrócić zapędy Cesarstwa Wschodu. Przynajmniej tak mi się wydaje, Horacjuszu. Muszę w to wierzyć, a także sprawić, żeby uwierzył Cezar. Tylko poprzez oddanie cesarzowi wielkiej przysługi mogę się wykupić z tego nieszczęsnego miejsca, znaleźć się znowu w Rzymie, u boku cesarza i w twoich, kochany przyjacielu, objęciach.
Przedwczoraj wieczorem (dziś mój ósmy dzień w Mekce) Nikomedes ponownie zaprosił mnie na obiad. Podobnie jak ja, miał na sobie biały ubiór Saracena, u pasa zaś piękny sztylet w pochwie wysadzanej klejnotami. Przyjrzałem mu się pokrótce, nieco zdziwiony tym, że gospodarz wita mnie z bronią, lecz on szybko przekazał mi swój oręż. Pomylił mój przestrach z zachwytem, a zwyczajem saraceńskim jest, jak się dowiedziałem, podarować gościowi przedmiot, którym ten się zachwyca.
Nie ucztowaliśmy w wyłożonym terakotą salonie, gdzie podejmował mnie uprzednio, ale na chłodnym dziedzińcu przy pluskającej fontannie. Własną fontannę uważa się w tym kraju za oznakę dobrobytu. Służba przyniosła wyborne wina, zakąski i zimne sorbety. Zauważyłem, że Nikomedes żyje na wzór tutejszych zamożnych kupców, i to żyje w wielkim przepychu.
Nie minęło dużo czasu, a przeszliśmy do istotnej kwestii: co właściwie pragnął uzyskać grecki cesarz, posyłając do Mekki swojego legata. Czasem wydaje mi się, że jeśli szpieg pragnie się czegoś dowiedzieć, najprędzej tego dokona, odrzucając przebranie, aby odegrać rolę prostego, poczciwego, naiwnego człowieka, który mówi to, co mu dyktuje serce.
Gdyśmy więc siedzieli nad pieczonym udźcem baranim i pulchnymi daktylami w ciepłym mleku, zapytałem:
„Czy cesarz Wschodu ma nadzieję wcielić Arabię do imperium?”.
Nikomedes parsknął śmiechem.
„Trzeba by nie mieć rozumu, żeby się na to porywać. Nikt nigdy nie podbił tych krain. Próbowali Ajgipcjanie, próbowali Persowie za czasów Cyrusa, próbował Aleksander Wielki. August wysłał korpus ekspedycyjny: dziesięć tysięcy ludzi, sześć miesięcy przedzierania się naprzód, sześćdziesiąt dni panicznej ucieczki. Chyba i Trajan próbował. Rzecz w tym, Korbulonie, że Saraceni są wolnymi ludźmi, wolnymi w swoich wnętrzach, a ich wolności ty czy ja nie jesteśmy w stanie przeniknąć umysłem. Nie można ich podbić, bo nie można nimi rządzić. Podbijać ich to jak obłaskawiać lwy lub tygrysy. Lwa możesz trzasnąć batem albo zatłuc na śmierć, lecz nie narzucisz mu swojej woli, nawet jeśli będziesz go więził w klatce przez dwadzieścia lat. Tutaj żyją lwy pustyni. Rząd w znanej nam formie nie ma tu racji bytu”.
„Są podzieleni na plemiona, prawda? Czy to nie forma rządzenia?”.
Wzruszył ramionami.
„Oparta na więzach rodowych, niczym innym. Nie wyodrębnisz z tego administracji państwowej. Tutejsi ludzie troszczą się o krewnych, innych traktują jak potencjalnych wrogów. Nie ma tu żadnego króla, rozumiesz? I nigdy nie było. Są tylko naczelnicy plemion, zwani emirami. Kraj nie podległy królowi nigdy nie ugnie się przed wolą cesarza. Choćbyśmy obsadzili żołnierzami półwysep, wysłali pięćdziesiąt legionów, Saraceni po prostu rozpłyną się w pustyni, a potem za pomocą strzały i oszczepu wybiją nas jednego po drugim. Niewidzialny przeciwnik raziłby nas w terenie, który sam w sobie byłby naszym wrogiem. Ich nie da się ujarzmić, Korbulonie. Nie da się i koniec”.