Mówił rozpłomienionym, z pozoru szczerym głosem. Grecy potrafią udawać szczerość.
„Wobec tego — powiedziałem — możesz liczyć co najwyżej na umowę handlową. Na jakąś nieformalną obecność przedstawicieli Bizancjum, ale nie na wcielenie regionu do imperium”.
Pokiwał głową.
„Można tak rzec. Czy martwi się tym twój cesarz?”.
„Na razie się zastanawia. Nie chcielibyśmy stracić dostępu do towarów, które sprowadzamy z tej części świata. A także z Indii i krajów leżących dalej na wschód, skąd kupcy docierają do nas przez Arabię”.
„Ale czego tu się bać, mój drogi Korbulonie? Imperium jest jedno, czyż nie? Julian III zasiada na tronie w Rzymie, Maurycy Tyberiusz w Konstantynopolu, lecz obaj mają na uwadze wspólne dobro wszystkich obywateli Rzymu. Dzieje się tak, odkąd trzysta lat temu wielki Konstantyn podzielił Cesarstwo”.
No tak, oczywiście. Oficjalna śpiewka. Ale ja wiem swoje, ty wiesz swoje i Nikomedes Paflagończyk wie swoje. Jednakże dalsze roztrząsanie tej sprawy wydało mi się niestosowne. Chciałem przejść do luźniejszych tematów.
Tymczasem okazało się, że skierowanie rozmowy na inne tory nie będzie wcale łatwe. Wyrażając swoje podejrzenia, naraziłem się na kontrargumenty, których nie szczędził mi Nikomedes. Nie miałem wyjścia. Musiałem słuchać, kiedy oplatał mnie taką siecią słów, że chcąc nie chcąc, przyjąłem jego sposób rozumowania. Grecy, skubańcy, mają dryg do retoryki, a on mnie w dodatku ululał słodkim winem i napakował bezmiarem smakołyków, przez co straciłem zdolność oponowania. Nim skończył, moje myśli były owładnięte wzajemnymi relacjami Wschodu i Zachodu.
Zapewniał mnie na dwadzieścia rozmaitych sposobów, że rozszerzenie wpływów Cesarstwa Wschodniego na Arabię Pustynną, gdyby do tego doszło, nijak by nie zagroziło obecnej wymianie handlowej między Cesarstwem Zachodnim a Arabią i Indiami. Przypomniał, że leżąca na północy Arabia Skalista od dawna znajduje się pod władzą Cesarstwa Wschodniego, co dotyczy również prowincji takich jak Syria Palestyńska, Ajgyptos, Kapadocja i Mezopotamia, nie wspominając o innych spalonych słońcem ziemiach, które Konstantyn w chwili podziału państwa oddał we władanie cesarza zasiadającego na tronie w Konstantynopolu. Zauważył, że bizantyjskie wpływy w wymienionych prowincjach nie mają żadnego wpływu na zamożność Cesarstwa Zachodniego. Czyż nie mieszkają tam liczni kupcy z Zachodu? — pytał. Czy ktoś im przeszkadza robić interesy?
Trudno się było z nim nie zgodzić. Chciałem zaprzeczyć, wspomnieć o setkach drobnych zatargów między kupcami ze Wschodu i Zachodu, lecz akurat nic mi nie przychodziło do głowy.
Wierz mi, Horacjuszu, że w czasie tej rozmowy dziwiłem się samemu sobie, że dotychczas tak bardzo nie ufałem Grekom. Wszak to nasi krewniacy, myślałem. Są greckimi Rzymianami, my jesteśmy rzymskimi Rzymianami, to prawda, lecz imperium jest jednym ciałem, wybranym przez bogów do panowania nad światem. Złota moneta bita w Konstantynopolu jest identyczna co do wagi i wzoru jak ta, którą bije się w Rzymie. Na jednej widnieje imię i podobizna cesarza Wschodu, na drugiej — imię i podobizna cesarza Zachodu, lecz to jedyna różnica. Monety są dopuszczone do obiegu w obu cesarstwach. Ich dobro naszym dobrem, nasze dobro ich dobrem. I tak dalej, i dalej…
Kiedy jednak rozmyślałem o tych rzeczach, Horacjuszu, zrodziło się we mnie ponure przekonanie, że gaszę ostatni wątły promyk nadziei na uwolnienie się z krainy prażącego piasku i nagich, bezdrzewnych gór. Muszę w jakiś sposób, o czym pisałem w poprzednim liście, uwiarygodnić słowa: „Spójrz, cesarzu, jak ci wiernie służę!”, aby on odpowiedział: „Słusznieś uczynił, sługo dobry i sumienny” — i pozwolił mi cieszyć się dworskimi przyjemnościami. Ażeby tak się stało, przekonam cesarza, że ma tu wrogów, i pouczę go, jak sobie z nimi poradzić. Tylko kto ma być wrogiem? Gdzie go szukać?
Wieczerza dobiegła końca. Nikomedes klaskaniem wezwał sługę, który stawił się z butelką wybornego złocistego likieru, podobno wyrabianego w piaszczystym księstwie nad Zatoką Perską. Trunek palił w gardle i mącił umysł.
Przeprowadził mnie przez kilka pokojów, wskazując perełki swojej kolekcji kuriozów i antyków — zachwycającej, co byłem w stanie ocenić mimo zamroczenia. Greckie figurki z brązu, majestatyczne ajgipskie rzeźby z czarnego kamienia, dziwne drewniane maski o barbarzyńskich rysach, wykonane, jak mi powiedział, gdzieś w niezbadanych rejonach skwarnej Afryki. I wiele innych rzeczy.
O każdym egzemplarzu wyrażał się z najwyższym znawstwem. Dotarło już do mnie, że pan domu jest nie tylko zręcznym dyplomatą, ale też osobą wpływową i szanowaną we wschodniej połowie imperium, a do tego niezgorszym uczonym. Byłem mu wdzięczny za to, że wyciągał do mnie pomocną dłoń w ciągu pierwszych dni mojego samotniczego zesłania — do wysiedlonego, nieszczęśliwego rzymskiego arystokraty, pozbawionego wszystkiego, co mu było drogie, obcego w obcym kraju. Zarazem wiedziałem, że liczył na moją wdzięczność, że rozmyślnie schwytał mnie w potrzask przyjaźni i zobowiązania, abym wyrażał się przychylnie o legacie w Mekce, gdybym kiedyś powrócił do swojego pana, cesarza Juliana III.
Tylko czy wrócę? — oto jest pytanie.
Właśnie, oto jest pytanie. Czy jeszcze zobaczę Rzym z zielonymi wzgórzami i pałace z lśniącego marmuru, Horacjuszu? Czy może zawsze będę się smażył w żarze tego pustynnego pieca?
Nie mając określonego zajęcia ani znajomych poza Nikomedesem, którego towarzystwo nie zawsze było miłe, w ciągu następnych dni skracałem sobie czas tułaniem się po mieście. Minął pierwszy wstrząs, jakiego doznałem po zamieszkaniu w tej paskudnej okolicy. W pewnym stopniu zaczynałem się przystosowywać do nowej rzeczywistości, w której się znalazłem. Pogodziwszy się z brakiem rzymskich uciech, postanowiłem się jakoś rozerwać. Nie ma takiego miejsca na świecie, choćby najnędzniejszego, gdzie człowiek szukający rozrywek nie znalazłby czegoś dla siebie.
A więc od czasu napisania poprzedniego listu przemierzałem Mekkę wzdłuż i wszerz, niebrukowane aleje tudzież wąskie uliczki i przesmyki, które się z nimi krzyżują. Moja obecność nikomu szczególnie nie wadzi, choć bywają chwile, kiedy mam wrażenie, że zatrzymuje się na mnie czyjś zimny, przenikliwy wzrok.
Jak wiesz, jestem w Mekce jedynym Rzymianinem z Zachodu, lecz nie jedynym cudzoziemcem. Na targowiskach widuję Persów, Syryjczyków, Etiopczyków i, oczywiście, wielu Greków. Często można spotkać przybyszy z Indii: smagłych, smukłych łudzi z wyrazistymi, błyszczącymi oczami, rzadziej natomiast Hebrajczyków, którzy przeważnie mieszkają w Ajgyptos po drugiej stronie Morza Czerwonego. Ajgyptos jest ich ojczyzną od tysięcy lat, aczkolwiek widać, że są plemieniem pustynnym, pochodzącym z któregoś sąsiedniego kraju. Różnią się od Ajgipcjan językiem, kulturą i religią. W nieodległej przeszłości zaczęli się rozprzestrzeniać od swoich osad nad Nilem ku sąsiednich ziemiom, dlatego docierają i tutaj. Nikomedes opowiadał mi o nich.
Ci Hebrajczycy to niezwykli ludzie. Najciekawsze jest to, że wierzą w jednego boga, twardego i surowego, którego nie można zobaczyć ani przedstawiać na żadnym obrazie. Bogowie innych ludów są przez nich pogardzani, uważani za czczy wymysł, istoty z baśniowych podań, taka forma bez treści. Niekoniecznie są w błędzie, bo czy ktoś z nas oglądał na własne oczy Apolla, Merkurego lub Minerwę? Większość ludów, kierując się zdrowym rozsądkiem, nie kpi z cudzych przekonań religijnych, gdy tymczasem Hebrajczycy z tępym uporem trąbią o zaletach swojej religii, innych zaś lżą bez opamiętania, nazywają głupcami i bałwochwalcami.