Jak się łatwo domyślić, nie przysparza im to przyjaciół w sąsiedztwie. Ale to naród zaradny, biegły w rolnictwie i sztuce nawadniania, mający nadzwyczajną smykałkę do interesów. Dlatego Nikomedes zabiega o ich względy. Twierdzi, że posiadają najlepsze ziemie w północnej części kraju, że spośród nich wywodzą się najbogatsi bankierzy w Mekce, że całkowicie kontrolują lokalny rynek uzbrojenia i narzędzi rolniczych. Znajomość z kilkoma wysoko postawionymi Hebrajczykami byłaby dla mnie korzystna, toteż snując się po targowiskach, podejmuję próby w tym kierunku, na razie bezskuteczne.
Każde targowisko w czymś się specjalizuje, każde oferuje inny rodzaj towaru. Przejrzałem je wszystkie.
Na jednym, oczywiście, handluje się przyprawami. Można zakupić biały i czarny pieprz z wora, tak samo czosnek, kminek i szafran, nadto olejek sandałowy i kasję, aloes, nard i wysuszone aromatyczne liście, zwane malabatron, i co niemiara innych, nie znanych mi rzeczy. W określonych dniach tygodnia handluje się wielbłądami; te dziwne zwierzęta przechodzą z ręki do ręki po zajadłych targach, które niejednokrotnie kończą się awanturą. Podszedłem do jednej z tych bestii, żeby ją lepiej poznać, a ta mi ziewnęła przed nosem, jakbym był nic nie znaczącym włóczęgą. Na osobnym targowisku sprzedaje się tkaninę, w tym muślin, jedwab i bawełnę z Indii i Ajgyptos, na jeszcze innym — bożków w rozmaitych postaciach. Widziałem, jak obok straganu przechodził Hebrajczyk: spojrzał gniewnie, splunął i wykonał święty znak swojego ludu. Oddzielnie handlowano winami, oddzielnie wonnościami, a także mięsem i zbożem. Gdzie indziej hebrajscy kupcy wystawiali przedmioty z żelaza. Był też bazar z najróżniejszymi owocami; granaty, pigwy, cytrony i cytryny, kwaśne pomarańcze, winogrona i brzoskwinie, a wszystko to pośrodku najgorszej pustyni, jaką można sobie wyobrazić!
Oczywiście, jest również targ niewolników, gdzie natknąłem się na niezwykłego człowieka o imieniu Muhammad.
W Mekce targ niewolników tętni życiem jak w każdym miejscu na świecie, co dowodzi, ile bogactw kryje się za zwodniczo nędzną maską, którą miasto pokazuje przybyszom. To świetnie prosperujący ośrodek handlu ludzkim towarem; kupcy częstokroć przybywają z daleka, z Syrii i znad Zatoki Perskiej, żeby przejrzeć ostatnie łupy łowców niewolników i wybrać jakiś egzotyczny okaz. Chociaż drewno jest luksusem w tym pustynnym kraju, wzniesiono tradycyjne podwyższenie z belek i desek, a na tyczkach rozpięto daszek. Pod nim, czekając na nabywcę, zbił się smętny tłumek golasów. Pochodzili z różnych stron, najczęściej z Azji i Afryki: czarni jak noc Etiopczycy, krzepcy i jeszcze ciemniejsi Nubijczycy, Czerkiesi i Awarowie o jasnej karnacji i płaskich twarzach, rośli mieszkańcy północy, zapewne też Persowie i Hindusi. Pewien posępny, słomianowłosy mężczyzna mógł być Brytem lub Teutonem. Licytacje odbywały się, rzecz jasna, w języku saraceńskim, więc nie rozumiałem ani słowa. Mogłem tylko przypuszczać, że to zwykły krętacki bełkot, na który nikt się nie nabierze: jak to hoża, ponętna turecka dziewoja jest w swoim kraju królewną, jak to gniewny, brodaty Libijczyk był pierwszorzędnym woźnicą rydwanu, zanim jego pan popadł w długi i został zmuszony go sprzedać.
Trzy dni temu, gdy w południe mijałem miejsce licytacji, akurat wystawiano na sprzedaż trzy gibkie, ogorzałe wszetecznice, o których można sądzić — wnosząc z bezwstydnych ruchów i uśmiechów — że są doświadczonymi dziwkami, zapewne przyszłymi nałożnicami wielkiego emira. Nie miały na sobie nic oprócz brzęczących bransolet ze srebrnych monet na rękach i nogach. Śmiały się, kołysały piersiami i mrugały zalotnie do tłumu, żeby śmielej licytowano z korzyścią dla sprzedawcy, który był, jak się dowiedziałem, ich wujem lub bratem.
Zatrzymałem się na chwilę, żeby popatrzeć, bo było to barwne widowisko. Zaledwie wbiłem się w ciżbę, kiedy stojący obok mężczyzna niespodziewanie odwrócił się do mnie i mruknął dźwięcznym tonem furiata, który ledwie panuje nad wściekłością:
„Świnie! Powinno się ich wychłostać i przegnać na pustynię na pastwę szakali!”.
Posługiwał się znośną greką, wypowiadając słowa szeptem namiętnym i poruszającym, głosem zabarwionym nader rzadko spotykaną melodyjnością. Zupełnie jakby słowa tak bardzo nabrzmiały w jego sercu, że musiał natychmiast dać im upust, bez względu na to, kto ma je usłyszeć.
Moc tego nadzwyczajnego głosu w połączeniu z miotającymi nim uczuciami wstrząsnęła mną do głębi. Miałem wrażenie, że ściska mnie imadło. Gapiłem się na niego. Prężył się jak cięciwa, gdy łucznik puszcza strzałę, i aż dygotał ze złości.
Czułem, że trzeba coś powiedzieć. Nic mądrego nie przychodziło mi do głowy, więc rzekłem:
„Masz na myśli te dziewki?”.
„Tych, co trzymają niewolników. Te kobiety są własnością pana, nie ciąży na nich wina. Nie należy ich jednak zmuszać do nierządu, jak czynią to ci zwyrodnialcy”.
Naraz się pomiarkował, sam trochę zmieszany swoją bezpośredniością.
„Wybacz — rzekł dużo łagodniej — że się tak bez pytania zwierzam do ucha nieznajomego, którego z pewnością nie obchodzą moje wynurzenia”.
„Wręcz przeciwnie, twoje słowa mnie zaciekawiły. Rad bym usłyszeć więcej”.
Przyglądałem mu się bacznie. Przemknęła mi przez głowę myśl, że może być Hebrajczykiem: niesmak i oburzenie, jakie okazał na widok tej marnej namiastki handlu żywym towarem, mógłby świadczyć, że jest rodakiem tamtego narowistego człowieka, który zawrzał gniewem na targu bożków. Pamiętasz, że postanowiłem zaznajomić się z przedstawicielami tej rasy szczwanych kupców. Wystarczył wszakże uważny rzut oka na jego twarz i odzienie, by się przekonać, że to czystej krwi Saracen.
Tchnął niespożytą siłą i charyzmą. Był to wysoki i szczupły mężczyzna z gęstą falującą brodą, ciemnowłosy i przystojny, w wieku trzydziestu pięciu lat lub trochę starszy, obdarzony przenikliwym wzrokiem i ciepłym, życzliwym uśmiechem, który stał w sprzeczności z deprymującą dzikością jego spojrzenia. Książęca postawa, wyszukany sposób mówienia, kosztowne ubranie — wszystko to wskazywało, że był szlachetnie urodzonym, bogatym człowiekiem, powiązanym z miejscową śmietanką. Od razu zrozumiałem, że przyda mi się bardziej niż jakikolwiek Hebrajczyk. Dlatego pociągnąłem go za język, pytając o przyczynę tej spontanicznej krytyki handlu nierządnicami. Nie wahając się ani chwili, palnął długą, płomienną tyradę, nieprzejednaną w treści, mimo że wypowiedzianą tym samym poruszającym, śpiewnym tonem, na temat grzesznego życia swoich rodaków. A jacy to są grzesznicy! Nierząd to ich najlżejsze przewinienie. Nie spodziewałem się spotkać tutaj drugiego Katona.
„Wystarczy się rozejrzeć! — ciągnął. — Mekka stała się niezgłębioną otchłanią nieprawości. Widziałeś bałwany sprzedawane na każdym rogu, wystawiane w sklepach i domach na zaszczytnych miejscach? Fałszywi bogowie, powiadam ci, albowiem prawdziwy i jedyny Bóg nie może mieć żadnej podobizny. Zauważyłeś podłych oszustów na targowiskach? Widzisz, jak mężowie bezwstydnie okłamują żony, które nie pozostają im dłużne? A hazard, a pijaństwo, a kurestwo, a waśnie między braćmi?”.
Długo jeszcze wymieniał. Domyślam się, że cała ta fala oskarżeń wzbiera w jego sercu, żeby znaleźć sobie ujście, gdy nadarzy się nowy chętny słuchacz. A jednak nie mówił tego z pogardą i nienawiścią, lecz z niejakim zmieszaniem; bardziej smucił się, niż złościł upadkiem moralnym swoich braci — takie odniosłem wrażenie.
Na moment zamilkł, żeby znów zmienić ton, jakby się zreflektował, że niegrzecznie jest męczyć nieznajomego upartym ciskaniem gromów.