„Raz jeszcze bądź łaskaw wybaczyć mi gniewne uniesienie. Mam w tej materii silne przekonania. Chciałbym, żeby to była moja najgorsza wada. Jeśli się nie mylę, jesteś Rzymianinem, który z nami zamieszka?”.
„Leoncjusz Korbulon, do usług. Z Rzymianina Rzymianin, jak mawiam. — Trochę pompy nie zaszkodzi. — Pochodzę ze starożytnego rodu, którego ślady można znaleźć w Syrii i innych częściach Azji”.
„Ach, tak. Ja jestem Muhammad, syn Abdullaha, który był synem…”.
Zapomniałem już, czyj syn czyim był synem, bo wielu wymienił. Saraceni potrafią, przedstawiając się, przywołać bez zająknięcia pięć czy sześć ostatnich pokoleń. Nie umiałem spamiętać wszystkich obcych, barbarzyńskich imion. Na pewno mówił, że należy do jednego z największych stowarzyszeń kupieckich w Mekce, którego nazwa brzmi jak „Kurajsz”.
Wydawało mi się, że w krótkim czasie połączyły nas nierozerwalne więzy, tak silną miał osobowość. Nie chciałem się z nim rozstawać. A ponieważ była to pora południowego posiłku, zaproponowałem, żebyśmy zjedli razem, i zaprosiłem go do swojej willi. Odpowiedział, że skoro jestem gościem w Mekce, nie godzi mu się bawić u mnie w gościnie, dopóki nie zaznam jego gościnności. Ani myślałem się spierać. Zauważyłem, że Saraceni są wyjątkowo wyczuleni na tym punkcie.
„Chodź” — rzekł, kiwając ręką.
W takich oto okolicznościach po raz pierwszy wszedłem do domu zamożnego kupca w Mekce.
Willa Muhammada, syna Abdullaha, nie różniła się tak bardzo od willi Nikomedesa, choć była znacznie większa: otoczony murem dziedziniec, na środku fontanna, jasne i przewiewne pokoje, na ścianach mozaiki z wielobarwnych płytek. Tyle że Muhammad nie zbierał antyków. Odnosiłem wrażenie, że prawie nic nie posiada. W domu panowała wszechobecna skromność. I, oczywiście, ani śladu bożków, tak popularnych wśród mieszkańców Mekki.
Małżonka Muhammada pojawiła się na jedno mgnienie oka. Na imię ma chyba Chadidża i z wyglądu jest dużo starsza od męża, czego potwierdzenie zresztą padło z jego ust. Dwie córki przemknęły równie błyskawicznie. Jedliśmy sami, usadowieni na słomianych matach pośrodku olbrzymiej, pustej komnaty. Muhammad siedział po marynarsku ze skrzyżowanymi nogami i najwidoczniej odpoczywał w tej pozycji. Też spróbowałem, lecz kosztowało mnie to tyle wysiłku, że po chwili wróciłem do zwyczajnego ułożenia ciała. Marzyłem o poduszce, żeby podłożyć ją pod łokieć, lecz nie chciałem prośbą obrazić gospodarza. Posiłek był skromny: mięso z rusztu, jęczmień z melonem i czysta woda do popicia. Zapewne Muhammad nie przepadał za winem.
Mówił o sobie zupełnie bez ogródek, jakbyśmy byli krewnymi mieszkającymi w wielkim oddaleniu, którzy się spotkali po raz pierwszy w życiu. Dowiedziałem się, że ojciec Muhammada zmarł przed jego narodzinami, a matka żyła niewiele dłużej, toteż wychowywał się w niedostatku pod opieką wujka. Z jego opowieści wyłaniały się obrazy samotnego dzieciństwa, upływającego na wędrówkach po jałowych, skalistych wzgórzach za miastem i, może od wczesnych lat chłopięcych, rozważaniach wielkich kwestii ducha i wieczności, które niezaprzeczalnie nurtują go do dzisiaj.
W dwudziestym piątym roku życia poszedł do służby u kobiety imieniem Chadidża, piętnaście lat starszej od niego majętnej wdowy, która wnet się w nim zakochała i mu się oświadczyła. Opowiadał mi o tym bez cienia skrępowania. Zresztą, jak mniemam, nie ma powodów do wstydu. Ilekroć o niej mówi, wyraz szczęścia gości na jego twarzy. Urodziła mu synów i córki, chociaż tylko córki przeżyły. Bogactwa, w które dziś opływa, prawdopodobnie stanowią owoc zaradnego zarządzania majątkiem, wniesionym w posagu przez żonę.
Nie zadał ani jednego pytania o Rzym, Konstantynopol czy inny kraj poza granicami Arabii Pustynnej. Mimo że ma głęboki, chłonny umysł, obojętne mu są mocarstwa tego świata. Przypuszczalnie całe życie tkwił w Mekce, chociaż wspomniał, że kiedyś wyprawił się do samego Damaszku. Uważałbym go za prostaczka, Horacjuszu, lecz wiem, że ma nader złożoną naturę.
Wręcz pasjonuje się koncepcją jedynego Boga. Jak wszystkim wiadomo, od najdawniejszych czasów forsują ją Hebrajczycy. Niewątpliwie Muhammad wielokrotnie prowadził dysputy z przedstawicielami tego ludu i częściowo przejął ich filozofię. Z pewnością słyszał, jak oddają cześć swemu wyniosłemu i niepoznawalnemu Bogu i jak gardzą zabobonami mieszkańców Mekki, którzy kłaniają się niezliczonym bożkom, obnoszą się z talizmanami, wyrażają swoje naiwne uwielbienie słońcu, księżycowi, gwiazdom, planetom i nieprzebranym hordom demonów. Wcale się z tym nie kryje: słyszałem, jak powoływał się na dawnego proroka Abrahama, którego darzy wielką estymą, a także na niejakiego Mojżesza, późniejszego przywódcę plemienia.
Twierdzi, że doznał szczególnego olśnienia. Dostąpił go podobno w nagrodę za żarliwą modlitwę i kontemplację. Często udawał się w góry za miasto, gdzie w ustronnej grocie oddawał się samotnym medytacjom. Pewnego razu została mu dana, jakby za pośrednictwem niebiańskiego posłańca, świadomość jedności Boga.
Muhammad nazywa swojego boga Allachem. Ledwie zaczyna o nim mówić, zachodzi w nim zdumiewająca przemiana. Jego twarz promienieje. Oczy upodabniają się do dwóch latarni. Głos się brata z muzyką i poezją, aż powstaje wrażenie, że to sam Apollo.
Nie sposób, dowodzi, pojąć natury Allacha, tak bardzo nad nami góruje. Inne ludy widzą w swoich bogach bohaterów opowieści, opowiadają barwne i niestworzone historie o ich wędrówkach po świecie, kłótniach z żonami, przygodach na polu bitwy, ponadto wznoszą posągi, przedstawiające ich jako mężczyzn lub kobiety, lecz Allach to co innego. O Allachu nie opowiada się bajek. On nie jest wysokim mężczyzną o władczym obliczu i bujnej brodzie, gnanym wieloma pragnieniami, kimś na kształt, powiedzmy, możnego imperatora. Tak więc głupotą jest i zarazem bluźnierstwem wymyślanie jego podobizny, jak to czynili starożytni Grecy ze swoimi bogami Zeusem, Afrodytą i Posejdonem, czy my z Jowiszem, Wenus i Marsem. Allach sam w sobie jest siłą stwórczą, budowniczym wszechświata, zbyt potężny i niezmierzony, żeby można mu było dorobić podobiznę.
Zapytałem Muhammada, dlaczego — skoro wizerunek Boga jest bluźnierstwem — wolno nadać mu imię. Bo na pewno w pewnym stopniu jest to wizerunek. Muhammada ucieszyła moja przenikliwość. Wytłumaczył mi zaraz, że „Allach” nie jest imieniem w ścisłym znaczeniu tego słowa, jak imieniem jest „Muhammad” lub „Leoncjusz Korbulon”, lub Jowisz. Ten wyraz w języku Saracenów po prostu oznacza „boga”.
W przekonaniu Muhammada fakt, że istnieje tylko jeden bóg, którego natura jest abstrakcyjna i niezrozumiała dla zwykłych śmiertelników, jest wspaniałym, nadrzędnym prawem, z którego wywodzą się wszystkie inne prawa. Prawdopodobnie nie dopatrzysz się w tym sensu, Horacjuszu (mnie też się to nie udało), żaden z nas jednak nie urodził się filozofem. Ciekawe, że człowiek potrafi tak gorąco wierzyć w to, co jest przedmiotem jego wiary. Do tego stopnia, że słuchając go, ulegasz prostocie i pięknu jego przekonań, a także mocy, z jaką o nich opowiada. W pewnej chwili sam chcesz zawołać wszem wobec: Tak, wierzę w Allacha!
Swoje wyznanie wiary wygłosił z niezwykłą lekkością, ale też przepotężną bezceremonialnością; właśnie tak się rzeczy mają w tym surowym, bezkompromisowym pustynnym kraju. Stanowczo się sprzeciwia składaniu hołdu bożkom, wymyślaniu bajek i twierdzeniom, jakoby ruchy ciał niebieskich kierowały ludzkim życiem. Nie pokłada ufności w wyroczniach i czarach. Nic sobie nie robi z dekretów królów i książąt. Uznaje wyłącznie władzę swojego odległego, wszechmocnego i nieugiętego Boga, którego naczelnym i niepodważalnym przykazaniem jest to, żebyśmy wiedli cnotliwe, pobożne życie w poszanowaniu bliźniego. Ci, którzy postępują zgodnie z nakazami Allacha, w dniu ostatecznym spotkają się w raju. Pozostali zstąpią do najstraszliwszych piekieł. Muhammad nie zamierza spocząć, dopóki cała Arabia nie zostanie wyrwana z odrętwienia, zwyrodnienia i grzechu, nie odda się we władanie Boga Jedynego, a rozrzucone, zwaśnione plemiona nie zjednoczą się w jeden wspaniały naród, rządzony przez niezwyciężonego króla, orędownika boskich praw.