Выбрать главу

Wciąż z utęsknieniem wspominam dwór, uroczystości w cesarskim pałacu, teatr i igrzyska. Bardzo mi tego brakuje. Fuskus Salinator: co porabia? A Wokoniusz Rufus? Spurinna? Allifanus? A co u cesarza Juliana, który był mi przyjacielem, bez mała bratem, póki mnie nie obsztorcował i nie skazał na wegetację wśród arabskich piasków? Tyle spraw nas łączyło, jego i mnie, zanim popadłem w niełaskę…

Ach, nie obawiaj się, Horacjuszu, ty też jesteś obecny w moich myślach. Zastanawiam się, z kim teraz spędzasz noce. Z chłopcem czy dziewczyną? Czy to Luperkus Hektor? A może filigranowa Pomponia Mamiliana? Albo nawet posługacz z Brytanii, którego cesarz z pewnością odprawił, skoro go skalałem. W każdym razie, nie sypiasz sam, jestem o tym przekonany.

Ciekawe, co pomyślałby sobie mój nowy przyjaciel Muhammad o rzymskim dworze i jego zwyczajach — on, człowiek z natury surowy i nieprzejednany. Żywi zaciekłą wrogość do wygód życia. Rodowity książę pustyni, prawdziwy spartanin. Ale może osądzam go na wyrost? Sprezentujmy mu willę na stoku Palatynu, dajmy pierwszorzędny rydwan, służbę i piwnicę z wybornym winem, niech się trochę popluska w skropionym wonnościami basenie z Julianem i jego frywolnymi przyjaciółmi, a kto wie, czy nie zmieni śpiewki?

Nie, nie… To błędne myślenie. Zaprośmy do Rzymu Muhammada, a wyjdzie z cienia jako nowy Katon, wymiecie brudy, oczyści stolicę z grzechu, który się rozplenił w czasach rozwiązłości. A kiedy się z nami upora, Horacjuszu, wszyscy będziemy żarliwymi głosicielami jego wiary.

* * *

Mijał piąty dzień odosobnienia. Wieczorem gotów już byłem podciąć sobie żyły. Przez tydzień harcował tu wicher, który pali mózg i doprowadza na skraj szaleństwa. Piasek wydawał się głównym składnikiem powietrza. Ludzie poruszali się na ulicach jak zjawy, z wyjątkiem oczu cali opatuleni białymi szatami. Bałem się wychodzić na dwór.

Wszelako dwa dni temu znów się wypogodziło. Wczoraj Muhammad wrócił z wyprawy na wybrzeże. Widziałem go na głównej ulicy, gdzie rozmawiał z trzema lub czterema ludźmi. Choć stałem w sporej odległości, znać było, że to on przemawia, a tamci, jak zauroczeni, ograniczają się do prostych gestów i kiwania głowami. Ten człowiek potrafi oczarować głosem, rzucić potężne zaklęcie. Stoisz jak wryty, zmuszony do słuchania, a nawet wierzenia w to, co słyszysz.

Uznałem, że stosowniej będzie go ominąć, lecz później wysłałem sługę do jego domu z zaproszeniem na obiad. Tego dnia odbyliśmy ze sobą kilkugodzinną rozmowę. Podczas tego spotkania zstąpiły na mnie rozliczne niepokojące objawienia.

Żaden z nas nie kwapił się wracać do teologicznej dysputy. Zrazu więc zadowalaliśmy się niezobowiązującą pogawędką, ostrożnie dobierając słowa, jak czynią nieco spięci panowie z obcych sobie krajów, którzy znaleźli się na obiedzie w wąskim gronie gości i pragną dotrwać do końca bez urażania kogokolwiek. Muhammad uderzył w najbardziej przyjazne tony. Kiedy jednak po pierwszym daniu zbierano ze stołu naczynia, zauważyłem w jego oczach znajomy błysk.

„Powiedz mi, przyjacielu — rzekł dość raptownie — jak to się właściwie stało, że zawitałeś do naszego kraju?”.

Moja kiełkująca przyjaźń z tym człowiekiem mogłaby doznać uszczerbku, gdybym wyznał, że zesłano mnie tu za lubieżne igraszki z chłopcem, który wpadł w oko również cesarzowi. Jednakowoż, wierz mi, coś musiałem powiedzieć. Niełatwo kluczyć, kiedy Muhammad, syn Abdullaha, przewierca cię na wylot roziskrzonym wzrokiem. Wolałbym łgać cesarzowi. Ba, nawet Jowiszowi!

Trzymając się zasady, iż powiedzenie półprawdy jest zwykle korzystniejsze od bezczelnego kłamstwa, odparłem, że cesarz wysłał mnie do Arabii z misją szpiegowania Greków.

„Twój cesarz, który nie jest ich cesarzem, mimo że imperium jest wspólne?”.

„Właśnie tak”.

Muhammad, przez całe życie odcięty od szerokiego świata, rozciągającego się poza granicami Arabii, chyba rozumiał koncepcję podwójnego pryncypatu. I równocześnie zdawał sobie sprawę z braku harmonii między dwiema połówkami podzielonego imperium.

„Cóż złego może zrobić wam Bizancjum?” — zapytał.

W jego głosie słychać było napięcie. To pytanie nie służyło zwykłemu przedłużeniu pogawędki.

„Mogą zaszkodzić naszym interesom — odpowiedziałem. — Zbyt wiele towarów, które sprowadzano z krajów na wschodzie, przechodzi przez ich ręce. Moszczą sobie gniazdo w samym sercu Arabii, gdzie krzyżują się najważniejsze szlaki. Jeżeli położą łapę na tym zbiegu szlaków, będziemy zdani na ich łaskę”.

Przez chwilę dumał w milczeniu. Tylko jego oczy pałały dziwnym ogniem. Zapewne przelatywały przez niego najróżniejsze myśli.

Nachylił się do mnie tak, że jeszcze trochę i zetknęlibyśmy się nosami.

„W takim razie mamy to samo zmartwienie — stwierdził przyciszonym głosem, którym skupia na sobie uwagę skuteczniej niż tubalnym rykiem. — Grecy są także naszymi wrogami. Wejrzałem w ich serca. Szykują się do podboju”.

„Ależ to niemożliwe! Nikomedes mówił mi, że żadna armia w dziejach nie zdobyła Arabii. Jego zdaniem, ta sztuka nikomu się nie powiedzie”.

„To prawda, siłą nikt nas nie weźmie. Ale nie to mam na myśli. Grecy podbiją nas fałszem i chytrością, jeśli im na to pozwolimy. Omamią złotem chciwych i zaczną kupować nas kawałek po kawałku, aż się całkiem zaprzedamy. Jesteśmy sprytnymi ludźmi, ale oni są sprytniejsi. Spętają nas jedwabnymi więzami. Pewnego dnia zorientujemy się, że greccy kupcy, greccy lichwiarze i greccy właściciele okrętów trzymają nas w garści. Tak właśnie postąpiliby z nami Hebrajczycy, gdyby byli liczniejsi i mocniejsi. Tymczasem Grecy mają za sobą całe imperium. Nawet połowa to już coś. — Jego twarz rozświetlił ów płomień niespotykanego ożywienia i poirytowania, graniczącego z szaleństwem, który tak łatwo w nim wybuchał. Przygwoździł dłonią moją dłoń. — Niedoczekanie ich! Nie pozwolę na to, mój drogi Korbulonie! Zniszczę ich, zanim oni doprowadzą nas do ruiny. Jeśli chcesz, zanieś tę wiadomość swojemu cesarzowi: Muhammad, syn Abdullaha, stawi czoło Grekom, złodziejom jego ziemi. Odeprze ich i przegna z powrotem do Bizancjum”.

Wstrząsające uczucie. Pierwszego dnia powiedział, że pragnie oddać Arabię we władanie jedynego Boga i jednemu niezwyciężonemu królowi. Teraz już wiedziałem, kogo widzi w roli króla.

Wróciłem myślą do szyderczych słów Nikomedesa sprzed tygodnia: „Cóż to, Korbulonie, z szaleńcami przestajesz?”.

Ów nieoczekiwany wybuch Muhammada, gdyśmy spokojnie siedzieli przy obiedzie, rzeczywiście trącił szaleństwem. Ten tajemniczy kupiec z pustynnego kraju jest zarazem mistykiem i marzycielem. Teraz jednak, gdy uchylił przyłbicy, dostrzegłem wzburzone oblicze wodza i króla. A przecież Aleksander Macedoński, Juliusz Cezar, Konstantyn Wielki — żaden z nich nie mógł się pochwalić tyloma różnymi osobowościami, więc jak się to udawało Muhammadowi, synowi Abdullaha?

Chwilę potem rozluźnił się i wyciszył, jakbyśmy dopiero zaczynali rozmowę.

Obok na stole stała butelka przedniego, mocnego tunezyjskiego wina, którą kupiłem na targu dzień wcześniej. Nalałem sobie nieco do kielicha, żeby uciszyć gromy, które dzika przemowa Muhammada wzbudziła w moich skroniach.

Uśmiechnął się i zakorkował butelkę.

„Nigdy nie zrozumiem, po co je robią. Szkoda marnować gron winnych”.

„W tej kwestii każdy ma swoje zdanie. Pewnie prawda leży gdzieś pośrodku. Ci, co lubią wino, niech je piją. Pozostałych nikt do tego nie zmusza. — Uniosłem kieliszek. — Przedni trunek, naprawdę. Na pewno nie chcesz skosztować?”.