Выбрать главу

„Ano nie. — Uniosłem kieliszek. — Za Muhammada, biedaczysko!”.

„Za Muhammada!”.

I oto cała historia. Idź do cesarza, Horacjuszu. Powiedz mu, co zrobiłem. Przedstaw to w szerszym kontekście wspaniałych dziejów Cesarstwa, jego przeszłości, teraźniejszości, a zwłaszcza przyszłości. Przypomnij mu Hannibala, Wercyngetoryksa, Attylę, naszych najgorszych wrogów z minionych wieków. Powiedz, że zdusiłem w zarodku o wiele większe niebezpieczeństwo dla Rzymu. Jeśli możesz, spraw, niech zrozumie znaczenie mojego uczynku.

Powiedz mu, Horacjuszu. Powiedz, że ocaliłem świat przed podbojem. Że uczyniłem coś, co było absolutnie konieczne, a czego nikt inny dla niego nie dokonał, któż bowiem wykazał się lepszą ode mnie zdolnością przewidywania wydarzeń? Powiedz mu to.

I rzecz najważniejsza: niech mnie wezwie do Rzymu. Zbyt długo się smażę wśród arabskich piasków. Zrobiłem swoje. Proszę o wybawienie z okropności pustyni, piekielnego żaru, życia w samotności. To miejsce niegodne bohatera imperium.

AUC 1861

Druga fala

Byli drugą falą zdobywców. Pierwsza wsiąkła jak woda w piach. Teraz jednak cesarz Saturninus wysyłał do Nowego Świata flotę bez porównania większą od poprzedniej, a gdy zajdzie potrzeba, wyśle i następne.

„Będziemy bić o brzegi jak ocean, aż odniesiemy ostateczne zwycięstwo — oświadczył cesarz przed pięciu laty. Tego samego dnia, kiedy do stolicy dotarły wieści o klęsce. — Albowiem Rzym też jest oceanem: nieogarnionym, niewyczerpanym, niespożytym. Nie oprą się naszej sile”.

Kiedy cesarz wygłaszał tę mowę, Tytus Liwiusz Druzus stał u boku ojca w senacie. Miał wtedy osiemnaście lat — szlachetnie urodzony młodzieniec, obywatel Rzymu, który dopiero szukał swojej drogi w życiu. Słowa cesarza wstrząsnęły nim do głębi. Odległe, usłane skarbami ziemie do ujarzmienia. Wielkie niezbadane lądy hen, za Słupami Herkulesa, w rękach tajemniczych ludów o miedzianej skórze. Na tle senatorów wybijała się wspaniała postać odzianego w cesarską purpurę władcy, który swoim dźwięcznym, wyjątkowo donośnym głosem apelował do dzielnych śmiałków: „Idźcie do dalekich krajów, niosąc orły rzymskich legionów!”

To ja, pomyślał młody Druzus, zatrzymując spojrzenie na szerokim czole cesarza. Dokonam tego! Podołam! Zdobędę dla ciebie Meksyk!

Minęło pięć lat i wreszcie cesarz, wierny danemu słowu, wysłał drugą ekspedycję za Ocean do Nowego Świata. Druzus — już nie ten chłopak o rozmarzonym wzroku, śniący o zdobywaniu nieznanych lądów, lecz dwudziestotrzyletni doświadczony żołnierz, zaczynający myśleć o ożenku i osiedleniu się gdzieś w majątku ziemskim — dostał propozycję wzięcia udziału w tej operacji militarnej. Zgodził się, choć z mniejszym entuzjazmem, niż uczyniłby to przed kilku laty. Ciążył mu na sercu tragiczny los pierwszej wyprawy. Teraz, gdy kierował wzrok w ciemności, ku bezimiennemu wybrzeżu, przyłapał się na myśli, że i on spocznie na wieki w niezbadanym i raczej wrogim kraju, podzieliwszy los tylu mężnych Rzymian.

Zbliżał się świt trzeciego dnia 1861 roku. W ojczyźnie januarius był najchłodniejszym miesiącem w roku; gdyby Druzus potrzebował przypomnienia, że przebywa daleko od ojczyzny, byłby nim suchy, gorący wiatr, który dmuchał od lądu. O tej porze roku nawet wiatry dmące z Afryki nie niosły ze sobą tyle ciepła.

Zerkając przez ramię, dostrzegł bladoróżowe nitki brzasku. W rzedniejącym mroku niewyraźnie rysowało się skaliste, niegościnne wybrzeże, zwieńczone na niedalekim wzgórzu masywną, białą budowlą o imponujących rozmiarach i złowrogim, surowym wyglądzie. W głębi, ku zachodowi, ciągnęły się płaskie równiny, porośnięte tak gęstym borem, że nie było widać najmniejszych śladów osadnictwa.

— Cóż o tym sądzisz, Tytusie? — Marek Junianus po cichu stanął przy nim na pokładzie statku. Był człowiekiem dwa lata starszym od Druzusa, niegdyś należącym do rodziny niewolnikiem, któremu zwrócono wolność. Wolny czy nie wolny, pragnął wyruszyć z Druzusem do Nowego Świata. Razem dorastali; mimo że jeden wywodził się z prastarego rzymskiego rodu, przodkowie zaś drugiego przez pięćset lat cierpieli niewolę, byli dla siebie jak bracia. Nikt by jednak nie uwierzył, że są rodzonymi braćmi, ponieważ Druzus był blady i wysoki, obdarzony miękkimi, prostymi włosami, szlachetnymi rysami twarzy i elegancką wymową, podczas gdy Marek Junianus był niskim, przysadzistym i barczystym mężczyzną o płaskim nosie i gęstych, kręconych włosach, wypowiadającym się z goryczą o swojej warstwie społecznej. Na szczęście nigdy nie dochodziło do nieporozumień na tym tle. Dla siebie byli po prostu Markiem i Tytusem, Tytusem i Markiem, przyjaciółmi, kompanami, nawet braćmi w każdym praktycznym sensie tego słowa.

— Sądzę, Marku, że czeka nas ciężka przeprawa. Czuć, że coś wisi w powietrzu. — Rzeczywiście, już samo powietrze drażniło: duszne, ciężkie i przesycone osobliwie słodką, niezbyt przyjemną wonią. — Ciekawe, co to za budowla. Świątynia? Warownia?

— Przypuszczalnie świątynia. Norweg twierdził, że to kraj wspaniałych świątyń. Czemu zresztą mieliby fortyfikować wybrzeże, skoro bronią go tysiące mil pustego morza?

Druzus pokiwał głową.

— Słuszna uwaga. Mimo to wolałbym nie ryzykować lądowania pod nosem tych, co tam siedzą. Idź i powiedz kapitanowi, żeby poszukał bezpieczniejszej przystani kilka mil na południe stąd.

Marek odszedł przekazać rozkaz. Druzus, oparty o reling, ogarniał spojrzeniem coraz wyraźniejsze kontury lądu. Wydawało się, że to niezamieszkane ziemie. Długie skupiska obco wyglądających drzew tworzyły nieprzerwaną gęstwinę, czarny zbity wał roślinności. A jednak stała tu świątynia. Ktoś rozbił skały i wzniósł złowieszcze gmaszysko, górujące nad całym przylądkiem. Ktoś… tylko kto?

Spędził na morzu osiem tygodni, żeby tu dotrzeć. Najdłuższa podróż w jego życiu… zresztą każdy na jego miejscu mógłby powiedzieć to samo. W ciągu ośmiu tygodni można wiele razy przepłynąć wszerz Wielkie Morze, Mare Mediterraneum, od wybrzeży Syrii na wschodzie do Słupów Herkulesa w Hispanii. Wielkie Morze! Jakże się pomylili starożytni, nadając mu to szumne miano. Wielkie Morze było ledwie kałużą w porównaniu z bezkresnym Oceanem, rozdzielającym dwa światy, przez który się właśnie przeprawili. Przy czym przeprawa po coraz cieplejszych wodach okazała się w miarę łatwa; długotrwała i nudna, lecz pozbawiona złych przygód. Marynarze podnieśli żagle, skierowali oczy na zachód, złapali sprzyjający wiatr i hopla! W przewidzianym czasie wpłynęli na łagodną, błękitnozieloną toń, upstrzoną tropikalnymi wysepkami, gdzie uzupełnili zapasy wody i żywności bez ścierania się z prymitywnymi nagimi tubylcami. Wkrótce potem dopłynęli do brzegów olbrzymiego — takim się wydawał — kontynentu, będącego z pewnością Meksykiem, o którym mówił Norweg.

Przyglądając się linii brzegowej, Druzus nie odczuwał strachu; jego zdaniem, mężczyzna nie powinien się niczego bać. Miał tylko niejasne wrażenie… Czego? Czyżby jednak niepokój? Przeczucie, że nie będą mieli szczęścia podczas tej ekspedycji?

Nie przeraziłby go zaciekły opór, gdyby się z nim spotkali. Minęło prawie sześćset lat, odkąd Rzymianie stoczyli ostatnią poważną batalię — od czasów, gdy Maksymilian Wielki rozgromił Gotów, a Justynian sponiewierał narowistych Persów — lecz przyszłe pokolenia pragnęły udowodnić, że dawne wojenne tradycje nie umarły. Druzus cieszył się, że to właśnie jego pokolenie ma okazję się wykazać. A więc niech będzie, co ma być. Nie przejmował się i tym, że polegnie na polu bitwy. Kiedyś bogowie i tak się o niego upomną, ale gdy odda życie za imperium, przynajmniej okryje się chwałą.