— I tu się tak uważa — rzekł spokojnie Faustus.
— Ale nie tępicie podziemnego świata, bo tam szukacie rozrywek! Wiem o tym ze sprawdzonych źródeł. Jak już wspomniałem, przebywałem na placówce w Ajgyptos i Syrii. Starożytny Wschód, tysiące lat starszy niż Rzym i Konstantynopol. Wiesz, że tam właśnie powstały najdziwniejsze kulty? Tam też zacząłem się nimi interesować. Damaszek, Aleksandria, Antiochia: co ja tam widziałem, słyszałem i wyrabiałem! Jednak dziś głównym ośrodkiem jest Urbs Roma, czyż nie? Stolica cudów! Więcej powiem, Faustusie: to, czego naprawdę pragnę doświadczyć… — Urwał w pół zdania, czerwony i trochę oszołomiony. — To sprawka wina — rzekł, kręcąc głową. — Za dużo piję. Pewnie mocniejsze, niż myślałem.
Faustus pochylił się nad stołem i delikatnie położył dłoń na nadgarstku młodego mężczyzny.
— Bez obaw, przyjacielu. Twoje zwierzenia mną nie wstrząsnęły. Nieraz się zapuszczam w Krainę Cieni, podobnie jak książę Maksymilian. Do powrotu księcia Herakliusza pokażemy ci wszystko, co tylko zapragniesz. — Wstał i cofnął się kilka kroków, żeby swą przyciężką posturą nie górować w sposób onieśmielający nad siedzącym wygodnie ambasadorem. Po złym początku odzyskał lekką przewagę, lecz nie chciał przeciągać struny — Teraz cię zostawię. Po długich wojażach zapewne zechcesz odpocząć. Przyślę sługi. Oprócz twoich towarzyszy w drodze z Konstantynopola, ci oto mężczyźni i kobiety są na twoje rozkazy w dzień i w nocy. — Wskazał niewolników, rozstawionych w zacienionych kątach sali. — Są twoi, żądaj od nich czegokolwiek. Dosłownie, zacny Menandrosie.
Tragarze czekali na zewnątrz obok palankinu.
— Do rezydencji Cezara — rozkazał oschle Faustus i wgramolił się do środka.
Wiedzieli, o którego Cezara chodzi. W Rzymie tym imieniem posługiwało się bardzo wiele szlachetnie urodzonych osób, od imperatora w dół (nawet Faustus miał doń pewne prawa), ostatnio jednak utarło się tytułować w ten sposób dwóch synów Maksymiliana II. Tragarze, nawet gdyby nie zdawali sobie sprawy z nieobecności starszego brata w mieście, byli rozgarniętymi ludźmi, domyślającymi się, że ich pan nie udaje się do rezydencji obcesowego i ponurego księcia Herakliusza. Jego celem mogły być komnaty młodszego Maksymiliana Cezara, wesołka skorego do niecnych czynów. Książę Maksymilian, przyjaciel i kompan, mało tego, najdroższy i wyjątkowy przyjaciel i kompan — na dobrą sprawę, w tym czasie jedyny prawdziwy przyjaciel i kompan podstarzałego, wiodącego coraz bardziej samotniczy żywot, drugorzędnego urzędnika na cesarskim dworze, Faustusa Flawiusza Konstantyna Cezara.
Maksymilian mieszkał po drugiej stronie Palatynu w ładnym, nie za dużym pałacyku z różowego marmuru, w którym rezydowali młodsi synowie ostatnich sześciu imperatorów.
Książę — błękitnooki, wysoki rudzielec, dorównywał wzrostem Faustusowi, lecz na tym kończyły się podobieństwa. Nie był tęgi ani przysadzisty, lecz szczupły i zwinny. Na widok Faustusa oderwał się od sofy, by powitać go ciepłym uściskiem ramion i kubkiem chłodnego wina. Co prawda Faustus w towarzystwie greckiego ambasadora przez półtorej godziny raczył się czerwonym trunkiem, ale to nie miało znaczenia. Maksymilian, książę z królewskiej linii, miał swobodny dostęp do grot, gdzie przechowywano wino z najlepszych roczników, a gustował przede wszystkim w tych wykwintnych, białych, pochodzących z Gór Albańskich: im były starsze, słodsze i chłodniejsze, tym lepiej. Gdy podejmował Faustusa, białego wina nigdy nie brakowało.
— Spójrz na to — rzekł Maksymilian, nim Faustus zdążył bodaj słowem wykroczyć poza pochwałę trunku. Książę wyciągnął długą, wypchaną sakwę z purpurowego sukna i śmiałym, zamaszystym gestem wysypał na stół mrowie splątanych połyskliwych świecidełek: naszyjników, kolczyków, pierścieni i wisiorów, wykonanych z opali osadzonych w misternie uformowanym złocie, opali wszystkich typów i odcieni, mlecznobiałych, jaskrawozielonych, czarnych jak smoła, ogniście czerwonych. Z radosną werwą zagarnął dwie garści i przesiał przez palce. Oczy mu się iskrzyły. Wydawał się urzeczony tym błyszczącym skarbem.
Faustus wpatrywał się zmieszany w skrzące się cudeńka, rozrzucone w nieładzie. Były to błyskotki cudnej urody, owszem, a mimo to Maksymilian sprawiał wrażenie przesadnie szczęśliwego. Co go w nich tak fascynowało?
— Bardzo ładne — przyznał Faustus. — Oskubałeś kogoś przy stole do gry? A może sprezentujesz te cacka jednej ze swoich dam?
— Cacka?! — wykrzyknął Maksymilian. — Toż to klejnoty Kybele! Ze skarbu najwyższej kapłanki Wielkiej Matki. Czyż nie są piękne, Faustusie? Hebrajczyk właśnie je przyniósł. Skradzione, rzecz jasna. Z najświętszego sanktuarium bogini. Z okazji ślubu zamierzam je darować mojej nowej szwagierce.
— Ukradzione z sanktuarium? Którego? I cóż to za Hebrajczyk? O czym ty mówisz, Maksymilianie?
Książę uśmiechnął się szeroko i, wetknąwszy w pulchną dłoń Faustusa jeden z najokazalszych wisiorów, zacisnął na nim jego palce. Figlarnie puścił mu oko.
— Potrzymaj sobie. Mocno. Czujesz łaskotanie? To spływa na ciebie magia bogini. Czujesz nabrzmienie w kroku? Tego się należało spodziewać. Mamy talizmany płodności o niezwykłej mocy. W sanktuarium nosi je kapłanka. Ktokolwiek zostanie muśnięty jej klejnotami, przeistoczy się w potężną machinę prokreacyjną. Księżniczka Herakliusza pocznie w łonie dziedzica już za pierwszym razem, kiedy się połączą. Sukces murowany, dynastia przedłużona. Oto mała przysługa dla mojego oziębłego brata, stroniącego od łożnicy. Wyjaśnię wszystko jego ukochanej, która będzie wiedziała, jak postąpić. Co ty na to? — Maksymilian jowialnie poklepał po brzuchu Faustusa. — Nad czym tyle medytujesz, staruszku?
Faustus oddał wisiorek.
— Myślę sobie, że tym razem możesz przedobrzyć. Skąd to masz? Od Danielusa?
— Od niego, a jakże. Dziwisz się?
— A on to skąd wziął? Ukradł ze świątyni Wielkiej Matki, co? Ciemną nocą wkradł się do groty, a następnie pod nieuwagę kapłanek wśliznął się do sanktuarium? — Faustus zamknął oczy, przysłonił je ręką i hałaśliwie prychnął przez zaciśnięte usta, dając wyraz zdumieniu i dezaprobacie. Przeżył lekki wstrząs, a było to raczej obce mu doznanie. W całym imperium jeden tylko Maksymilian sprawiał, że czuł się zdziadziałym nudziarzem. — Bój się Jowisza, Maksymilianie, z czyjejś skradzionej własności robisz prezent ślubny?! A przecież to ślub królewski! Wyobrażasz sobie, jak wielki krzyk podniesie się stąd do Indii, gdy kapłanka się dowie, co jej zginęło?
Maksymilian ze swoim charakterystycznym łotrowskim uśmieszkiem wsypał biżuterię z powrotem do sakwy.
— Na starość tracisz rozum. Skąd pomysł, że klejnoty skradziono z sanktuarium akurat wczoraj? Po prawdzie, stało się to za rządów Marka Anastazjusza, czyli… zaraz… dwieście pięćdziesiąt lat temu. Zresztą, sanktuarium nie znajduje się w Rzymie, lecz w dalekiej Frygii, gdziekolwiek to jest. Od tamtej pory przeszły przez ręce pięciu prawomocnych właścicieli, więc straciły status towaru pochodzącego z kradzieży. Tak się składa, że zapłaciłem za nie grubą gotówką. Powiedziałem Hebrajczykowi, że rozglądam się za niebanalnym prezentem ślubnym dla oblubienicy starszego Cezara. Oświadczył, że jest do sprzedania ta mała kolekcja, na co ja, że zgoda, biorę. Sypnąłem złotem, które przeważyłoby dwóch podpasionych Faustusów. Dziś w nocy zszedł do Groty Złotników, dobił targu i oto mam! Chcę zobaczyć minę mojego drogiego braciszka, kiedy wręczę te skarby jego pięknej wybrance Sabbacji, prezent zaiste godny królowej. I kiedy opowiem mu o ich szczególnym działaniu. „Kochany bracie — ciągnął świdrującym tonem łobuzerskiej kpiny — pomyślałem sobie, że przyda ci się pomoc w skonsumowaniu małżeństwa, więc radzę, każ oblubienicy założyć ten pierścień w noc po weselisku, przyozdobić rękę tą oto bransoletą, wsunąć między piersi ten zaś wisior”.