Выбрать главу

Ale umrzeć głupią śmiercią — o, to było mu nie w smak! W stolicy grono ludzi uważało, że cesarz Saturninus w swojej żądzy przyłączenia Nowego Świata do rzymskich prowincji wznosi się na sam szczyt głupoty. Nawet najpotężniejsze imperia muszą zdawać sobie sprawę z pewnych ograniczeń. Przed tysiącem lat cesarz Hadrian uznał, że władanie imperium staje się nieporęczne, toteż zaniechał podbojów na wschód od Mezopotamii. Persja i Indie, a także Asia Ultima z Katajem i Cipangu, gdzie mieszkają żółtoskórzy ludzie, zostały oszczędzone jako niezależne kraje, choć powiązane z Rzymem traktatami handlowymi. Teraz Saturninus, zaślepiony marzeniem o podbojach, zwracał się w drugą stronę, ku odległym ziemiom na zachodzie. Nasłuchawszy się opowieści o meksykańskim złocie i kraju zwanym Peru, zapragnął bogatych łupów. Tylko czy da się podbić Nową Ziemię, tak bardzo oddaloną? A zarządzać nią, gdy zostanie zdobyta? Czy nie byłoby mądrzej zawrzeć porozumienie handlowe z mieszkańcami nowo odkrytego kontynentu, sprzedawać im rzymskie towary w zamian za hojną zapłatę w złocie? Powiększyć dobrobyt, co pozwoli obywatelom Cesarstwa Zachodniego prześcignąć rodaków ze świetnie prosperującego Cesarstwa Wschodniego? Za kogo uważał się Saturninus, za Aleksandra Wielkiego? Nawet Aleksander, dotarłszy do granic Indii, ostatecznie zrezygnował z dalszych zdobyczy.

Druzus wysiłkiem woli odegnał od siebie niegodne wątpliwości. Potęga Rzymu pokona każdą przeszkodę, wmawiał sobie, i wbrew twierdzeniom Hadriana nie zna ograniczeń. Bogowie dali świat Rzymianom. Jak napisał Wergiliusz w pierwszej księdze swojego wielkiego poematu, znanego każdemu uczniowi: królestwo bez końca. Cesarz Saturninus kazał przyłączyć obce ziemie do Rzymu. Druzus miał pomóc w ekspedycji i ani myślał uchylać się od obowiązku.

* * *

Z nastaniem świtu flota była już na tyle daleko, że ludzkie oko nie mogło jej dojrzeć ze świątyni na wzgórzu. W ostrym blasku poranka Druzus uważnie przyglądał się najeżonym skałami brzegom, piaszczystym plażom i gęstej puszczy. Wśród drzew, o czym mógł się teraz przekonać, dominowały gatunki palm, które swoimi okrągłymi, postrzępionymi liśćmi odróżniały się od tych rosnących w krajach śródziemnomorskich. Nie było widać osad.

Zejście na ląd okazało się nadspodziewanie kłopotliwe. Duże okręty, zbudowane z myślą o dalekomorskich podróżach, miały trudności na mieliznach. Rzucenie kotwicy blisko brzegu nie wchodziło w rachubę. Ludzie musieli wskakiwać do wody, na szczęście ciepłej, walczyć z falami i brnąć przed siebie, obładowani ciężkim ekwipunkiem. Trzech z nich silny prąd zniósł na południe, z czego dwóch na zawsze zniknęło w odmętach. Widząc to, niektórzy bali się opuszczać pokład statku. Aby ich podbudować przykładem, Druzus wyskoczył za burtę i ruszył mozolnie do brzegu.

Plaża była nieziemsko biała, jakby posypana sproszkowanymi kośćmi. Piach wydawał się twardy i chrzęścił pod nogami. Druzus rozgarniał go podeszwą, badając jego osobliwą naturę. Wetknął głęboko laskę dowódcy, wyobrażając sobie, że w imieniu wiecznego Rzymu bierze w posiadanie tę ziemię.

Pierwszy etap lądowania trwał przeszło godzinę. Rzymianie rozlokowali się na wąskim piaszczystym pasie między morzem a gąszczem palm. Druzus ciągle wspominał, opowiadane przez ludzi ocalałych z pierwszej wyprawy, niepokojące historie o meksykańskich strzałach, które furczały bez ostrzeżenia, nie wiadomo skąd wystrzelone, i kładły trupem Rzymian. Tego dnia jednak nic takiego się nie wydarzyło. Natychmiast zagonił ludzi do roboty przy ścinaniu drzew i budowaniu tratw, którymi planowano przetransportować do obozowiska resztę ludzi, sprzętu i zapasów. Wszędzie wzdłuż wybrzeża dowódcy postępowali tak samo. Okręty kołyszące się na kotwicy przedstawiały sobą zachwycający widok: potężne kadłuby, wysokie nadbudówki i wielkie kwadratowe żagle, mieniące się cesarskimi barwami.

W oślepiającym blasku wschodzącego słońca pierzchły ostatnie rozterki Druzusa.

— Przybyliśmy — powiedział do Marka Junianusa. — Niebawem zobaczymy, potem zwyciężymy.

— Powinieneś to zapisać — odparł Marek. — W przyszłości będą cię cytować w szkołach.

— Obawiam się, że słowa o podobnym brzmieniu wyszły już z czyichś ust.

* * *

Normanem, który zaszczepił w cesarzu Saturninusie mrzonki o podbojach, był niejaki Haraldus. Ów jasnowłosy wielkolud zjawił się w zimowym pałacu w galijskim Narbo, snując niestworzone opowieści o złotych królestwach za morzami. Przysięgał, że jedno z nich widział na własne oczy.

Nieokrzesanych Normanów, zawsze skorych do bitki, powszechnie widywano na obu krańcach imperium. Niejednokrotnie zapuszczali się aż pod Konstantynopol, w ich mowie Miklagard, czyli „potężne miasto”. Od stu lat cesarze Wschodu utrzymywali doborowe jednostki gwardii, złożone z Waregów, to znaczy „zaprzysiężonych”. Waregowie odwiedzali również zachodnią stolicę, też określaną przez nich mianem Miklagardu. Ponieważ przypominali zachodnim Rzymianom ich odwiecznych wrogów Gotów, z którymi byli blisko spokrewnieni, rzymscy cesarze nie chcieli tworzyć własnej gwardii wareskiej. Zawsze jednak lubili słuchać opowieści, rozpowszechnianych przez tych zawołanych żeglarzy.

Ojczyzną Normanów była Skandynawia, gdzie wyodrębniły się trzy główne plemiona: jedni pochodzili z Norwegii, drudzy ze Szwecji, trzeci z ziem, których mieszkańcy zwali się Duńczykami. Wszyscy posługiwali się podobnym twardo brzmiącym językiem. Był to naród ludzi rosłych i porywczych, co się odnosiło również do kobiet, a także zaradnych, mściwych i bezlitosnych, zawsze zaopatrzonych w dwie, trzy sztuki ostrego jak brzytwa żelaza; obrażani, bez namysłu chwytali za miecz, sztylet lub topór. Ich małe, acz wytrzymałe statki pływały swobodnie i nieustraszenie po na wpół zamarzniętych wodach północnego świata, docierając do odległych miejsc, których Rzymianie nigdy nie widzieli i o których mało co słyszeli. Normańscy kupcy wyłaniali się z owych skutych lodem ziem z ładowniami pełnymi ciosów, futer, oleju z fok i wielorybów oraz innych towarów, poszukiwanych na bazarach Europy i Bizancjum.

Haraldus był Szwedem, który podobno w swoich podróżach odwiedził Islandię i Grenlandię, jak Normanowie nazywali wyspy w północnej części Oceanu, na których osiedlili się przed dwustu laty. Zawędrował aż do ziemi zwanej Winilandią, czyli Winną Krainą, znajdującej się na wybrzeżu olbrzymiego lądu, a następnie z garstką kompanów podjął wyprawę odkrywczą wzdłuż wybrzeży kontynentu.

Wyprawa trwała, jak powiedział, prawie trzy lata. Od czasu do czasu dobijali do brzegu, dzięki czemu mieli sposobność zwiedzić wioseczki zamieszkane przez nagich lub półnagich tubylców o dziwnym wyglądzie: czarnych, błyszczących włosach, ciemnej karnacji (choć nie tak ciemnej jak skóra Afrykańczyków) i ostrych rysach twarzy z wydatnymi kośćmi policzkowymi i krogulczymi nosami. Niektórzy wydawali się nastawieni pokojowo, inni nie. Zacofani i prości, utrzymywali się z polowania na zwierzynę i łowienia ryb, a mieszkali w namiotach ze zwierzęcych skór. Maleńkie osady nie rokowały nadziei na owocną wymianę handlową.

W miarę jak ekspedycja Haraldusa posuwała się na południe, sprawy zaczęły przybierać ciekawszy obrót. Klimat stawał się cieplejszy i łagodniejszy, a osady coraz bogatsze. Wędrujący Normanowie napotykali pokaźne wsie, pobudowane u stóp ziemnych kopców o ściętych czubach, na których wznosiły się chyba świątynie. Ludzie nosili strojne tkane szaty i ozdoby w postaci miedzianych kolczyków lub naszyjników z niedźwiedzich kłów. Był to lud zajęty uprawą roli, przyjaźnie witający podróżników. Częstował ich strawą ze zboża i gotowanego mięsa, podawaną w glinianych naczyniach, dekorowanych osobliwymi wizerunkami węży o pierzastych skrzydłach.