— No, to by było na tyle. Na okręty! Wszyscy!
Tym razem spośród przeszło czterdziestu tysięcy ludzi, którzy wyruszyli z Rzymu, żeby po raz wtóry zdobywać Nową Ziemię, wróciło sześciuset. Całe setki pochłonęło morze w czasie powrotnej podróży, łącznie z załogą okrętu płynącego pod dowództwem Marka Junianusa. Dla Druzusa najdotkliwszym ciosem była właśnie strata przyjaciela w tej nieprzemyślanej, awanturniczej wyprawie. Starał się patrzeć na śmierć Marka chłodnym okiem Rzymian z dawnych epok, lecz nie potrafił uspokoić zbolałego serca. Bogowie mieli prawo upomnieć się o człowieka, owszem, ale niepotrzebnie wystawił im Marka. Wiedział, że smutek i wyrzuty sumienia zabierze ze sobą do grobu.
Po katorżniczej przeprawie przez Ocean podupadł na zdrowiu. Poprosił o dwa tygodnie odpoczynku w swoim rodzinnym majątku w Lacjum. Dopiero potem był gotów przekazać raport cesarzowi, który przyjął go w tysiącletniej królewskiej willi w miejscowości Tibur.
Saturninus wyraźnie się postarzał, odkąd widzieli się po raz ostatni. Druzus pamiętał go jako człowieka wyższego (może się nieco przygarbił), a niegdyś kruczoczarne włosy trąciły pierwszą siwizną. Cóż, pomyślał, wiek nikogo nie oszczędza. Jednakże z cesarza uszło coś jeszcze, nie tylko młodzieńcza werwa. Aura niespożytej, królewskiej siły, która dotąd nadawała jego postaci surowy wyraz, także gdzieś zniknęła. Może winny był upływ czasu… a może cesarz zmalał w jego oczach w porównaniu z Olausem Duńczykiem, dzikim człowiekiem o prawdziwie niespożytych siłach?
Cesarz kazał mu — nieobecnym, przygaszonym tonem — opowiedzieć o losach drugiej wyprawy. Druzus mówił pomału, bez emocji, opisując najpierw sam kraj, jego klimat, splendor jedynego miasta Majów, które widział. Następnie przeszedł do przyczyn katastrofy. Mieli niemałe kłopoty, relacjonował: upał, węże, skorpiony i jadowite mrówki, choroby, wrogość ludności tubylczej, a nade wszystko straszliwa burza. Ani słowem nie wspomniał o Duńczyku. Wolał nie złościć cesarza oznajmieniem, że gdzieś w odległych krajach dziki Norman zbudował imperium, które skutecznie stawia czoło Rzymowi. Saturninus mógłby zapragnąć ujrzeć go w łańcuchach.
Cesarz słuchał zadumany, czasem przerywał pytaniem, okazując zdumiewający brak zainteresowania. Druzus zbliżał się do najtrudniejszej części raportu: osobistych przemyśleń na temat wyprawy do Nowego Świata.
Stąpał po kruchym lodzie. Wiedział, że cesarza nie wolno pouczać, co najwyżej posłużyć się sugestią, prowadzić ku z góry założonym wnioskom. Kto uważał, że umiłowana wizja cesarza jest złudna, niemożliwa do zrealizowania, powinien zaiste mieć się na baczności.
Zrazu więc ważył każde słowo, mówiąc o przeciwnościach losu, o wyzwaniu, jakim byłoby dostarczanie zaopatrzenia na tak wielką odległość, o prawdopodobnie ogromnej liczbie mieszkańców Nowego Świata, o dodatkowych trudnościach związanych z chorobami i gorącym klimatem. Saturninus wydawał się słuchać jednym uchem.
Druzus stał się nieuważny. Przypomniał cesarzowi jego osławionego poprzednika Hadriana, budowniczego willi, w której rozmawiali. Hadrian w końcu uzmysłowił sobie, że Rzym nie może słać legionów do wszystkich krajów na świecie, że jego ramię jest ograniczone, że są rubieże, na które lepiej się nie zapuszczać. Sam, jak twierdził, kiedyś nie zgadzał się z opinią Hadriana, lecz po strasznej przygodzie na Jukatanie zmienił zdanie.
Wydawało się, że cesarz go w ogóle nie słucha. Przestraszył się, że nie słucha go już od dłuższego czasu. Powodowany pragnieniem rozbicia lodowej skorupy, w której zamknął się Saturninus, omal nie wypalił: To niemożliwe, cesarzu, nigdy nam się nie uda. Porzućmy ten chybiony pomysł. Jeśli nie, wyślemy na pewną śmierć tysiące naszych najlepszych żołnierzy, ogołocimy skarbiec, stracimy ducha.
Zanim jednak otworzył usta, usłyszał szept cesarza, jakby w transie przemawiał wróżbita:
— Rzym jest oceanem, Druzusie, bezkresnym i niespożytym. Będziemy bić o brzegi, jak to czyni ocean.
Druzus spostrzegł, zdumiony i przerażony, że cesarz zaczyna już planować następną ekspedycję.
AUC 1951
Czekając na koniec
Brzydszy z dwójki pretorianów, ponury i gburowaty, krótko obcięty rudzielec o mocnych, słowiańskich kościach policzkowych, powiedział:
— Cesarz cię wzywa, Antypaterze. Powiada, że ma dla ciebie robotę.
— Robotę tłumacza — uściślił przystojniejszy strażnik, Gal o jasnowłosych, kręconych włosach. — Ostatni liścik miłosny od naszych greckich przyjaciół, jak przypuszczam. A może chce, żebyś coś dla nich naskrobał. — Obrzuciwszy go roześmianym spojrzeniem, mrugnął okiem z udawaną kokieterią.
Pretorianie zgodnie uważali, że Antypater skłania się ku chłopcom — może ze względu na jego gibką posturę wymuskanego mieszkańca Lewantu, a może tylko dlatego, że mówił płynnie po grecku. Mylili się jednak. Był wąski w biodrach, ogorzały, czarnowłosy, obdarzony cokolwiek kocim krokiem i bezsprzecznie wschodnią aparycją, owszem, lecz przejął to wszystko od przodków, odziedziczył po swoich syryjskich pradziadach. Natomiast znajomość greki była rzeczą nieodzowną w jego zawodzie, nie zaś świadectwem jego miłosnych preferencji. Był Rzymianinem w tej samej mierze co każdy z nich. A co do jego poglądów na niewieście wdzięki, wystarczyło spytać Justynę Botaniates.
— Gdzie Jego Wysokość? — zapytał chłodno Antypater.
— W Gabinecie Szmaragdowym — odparł Słowianin. — „Dajcie mi go”, powiedział. „Dajcie mi mistrza alfabetu greckiego”. — Spojrzał na swojego towarzysza i wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. — Niedługo wszyscy zostaniemy mistrzami alfabetu greckiego, prawda, Mariuszu?
— Przynajmniej ci, co umieją czytać i pisać — rzekł Gal. — No raz, raz! Ruszże się. Cesarz nie może czekać!
Tacy nikogo nie szanowali. Prości ludzie. Antypater był dostojnym pałacowym urzędnikiem, podczas gdy oni zwykłymi żołnierzami. Nie mieli prawa mu rozkazywać. Cofnęli się, gdy obrzucił ich groźnym spojrzeniem. Wziąwszy tabliczki i rylec, ruszył mętnie oświetlonymi korytarzami pałacowej dobudówki do tunelu prowadzącego do głównego budynku, a stamtąd do szeregu małych prywatnych gabinetów w kolorach szmaragdu, szkarłatu, topazu i indygo, rozmieszczonych blisko siebie po wschodniej stronie Dużej Sali Audiencyjnej. Cesarz Maksymilian upodobał sobie szczególnie Gabinet Szmaragdowy, położony z nich wszystkich najgłębiej, będący długą, wąską komnatą bez okien, obwieszoną ciemnozielonymi tkaninami z Indii. Na tkaninach wyszyto sceny przedstawiające ludzi polujących z włóczniami na słonie, tygrysy tudzież wiele baśniowych stworzeń.
— Lucjusz Eliusz Antypater — przedstawił się strażnikowi, mniej więcej osiemnastoletniemu młodzieńcowi o pustym wejrzeniu, którego nigdy wcześniej nie widział. — Mistrz alfabetu greckiego. Idę do cesarza.
Chłopak przepuścił go skinięciem głowy, zamiast rutynowo obszukać go na okoliczność ukrytej broni.
Antypater rozmyślał nad nowym zadaniem. Zapewne list do kogoś. W tych mrocznych czasach na jeden list przychodzący przypadały trzy, cztery wysłane. Tylko o czym pisać, kiedy greckie wojska szykują się do przełamania dziurawej obrony na granicach Cesarstwa Zachodniego? Chyba nie będzie to kolejne surowe ultimatum dla wielkiego wroga Rzymu bazyleusa Andronika, nakazujące mu bezzwłocznie wstrzymać dalsze działania na terytoriach imperium. Ostatnie z długiej serii ultimatum wystosowano nie dalej jak w zeszłym tygodniu. Prawdopodobnie kurier nie przejechał jeszcze przez Macedonię i nieszybko doręczy pismo bazyleusowi w Konstantynopolu… gdzie zostanie, jak wcześniejsze pisma, wrzucone do kosza z ironicznym prychnięciem.