Nie, pomyślał, tym razem chodzi o coś wyjątkowego. Powiedzmy, że list od Cezara do jakiegoś chwiejnego bizantyjskiego włodarza na afrykańskim wybrzeżu Wielkiego Morza, może do egzarchy Aleksandry lub Kartaginy, żeby obietnicą hojnej nagrody skłonić jednego lub drugiego do opowiedzenia się po stronie Rzymu i przeprowadzenia niespodziewanego natarcia na tyły wojsk Andronika. Rzym miałby czas złapać oddech i przygotować długo odwlekane przeciwuderzenie.
Doprawdy, szaleńcza strategia. Tylko on mógł wpaść na taki pomysł.
„Napytasz sobie biedy, Lucjuszu Eliuszu — mawiała Justyna — tą swoją bujną wyobraźnią”.
Niewykluczone. Ale proszę bardzo, w tym roku, 1951 od założenia miasta, kończył dopiero trzydzieści dwa lata, a już od dwóch był dworzaninem cesarza, ba, należał do grona jego najbliższych współpracowników. Cesarz nadał mu tytuł szlachecki, a i miejsce w senacie już na niego czekało. Nieźle, jak na niezamożnego chłopaka z prowincji. Szkoda, że zaszedł tak wysoko akurat wtedy, gdy imperium, osłabione na skutek własnej bezmyślności, chyliło się ku upadkowi.
— Cesarzu — odezwał się, zaglądając do Gabinetu Szmaragdowego.
Zrazu nikogo nie zauważył. Naraz w przydymionym blasku dwóch świeczek, dopalających się w głębi pomieszczenia, dostrzegł cesarza siedzącego za biurkiem — czcigodnym cesarskim biurkiem z ciemnego egzotycznego drewna, nad którym w przeszłości nachylali się Emiliusz Magnus, Metellus Domicjusz, Publiusz Klemens, a także, jak przypuszczał, August, Hadrian i Dioklecjan, sami wielcy cesarze. Dziś jednak olbrzymie, okrągłe biurko zdawało się przytłaczać ich spadkobiercę: bladego, żylastego człowieczka z wyrazem usprawiedliwionej troski w blisko osadzonych, zielonych jak morze, pałających jasnym blaskiem oczach. Miał na sobie prosty szary kaftan i czerwone chłopskie rajtuzy. Jedynie niepozorny sznur pereł, dostrzegalny nad ramieniem, sąsiadujący z dwoma purpurowymi paskami, świadczył, że ta osoba nie należy do pospólstwa.
Nosił sławne imię. To właśnie Maksymilian III, zwany Wielkim, za swoich krótkich, acz wspaniałych rządów rozbił i raz na zawsze zmusił do uległości uciążliwych barbarzyńców z północy: Hunów, Gotów, Wandalów i całą tę watahę niesfornych kudłatych dzikusów. Ale to było przed siedmiuset laty; obecny Maksymilian — Maksymilian VI — nie umiał znaleźć w sobie ognia i zapału, którym zadziwiał jego przesławny imiennik. Ponownie nad imperium zbierały się czarne chmury, gorzej jeszcze, całe chwiało się w posadach jak w odległych czasach Maksymiliana Wielkiego. Niestety, ostatni cesarz o tym imieniu nie nadawał się na zbawcę.
— Wzywałeś mnie, cesarzu?
— Antypater? Tak. Popatrz na to. — Cesarz podał mu zwój z pożółkłego pergaminu. A zatem przetłumaczyć należało jakiś nowy dokument. Zauważył, że cesarzowi drży ręka.
W rzeczy samej, wydawało się, że z dnia na dzień cesarz przeobraził się w dygoczącego starca. Jego ciałem wstrząsały tiki i drgawki. A przecież dopiero stuknęła mu pięćdziesiątka. Siedział jednak na tronie od dwudziestu znojnych lat, przy czym jego panowanie było najeżone trudnościami już od pierwszej godziny, kiedy wiadomość o śmierci ojca dotarła jednocześnie z wieścią o wtargnięciu Greków na ziemie prokonsula w Afryce. Afrykańska ofensywa należała do pierwszych poważnych skutków zadawnionych sporów granicznych, ograniczających się wcześniej do samej Dalmacji — sporów, które w wyniku inicjowanych przez Greków potyczek przerodziły się w otwartą wojnę między Wschodem a Zachodem. Teraz wojna wkraczała w najstraszniejszą, decydującą fazę.
Antypater rozwinął zwój i przebiegł wzrokiem treść.
— Nasz patrol przechwycił to na morzu na południe od Sardynii — rzekł cesarz. — Grecki statek udający kuter płynął na północ z Sycylii. Oczywiście, niektóre rzeczy sam przeczytam, ale…
— Rozumiem, cesarzu. — Wykształceni ludzie znali grekę, lecz w rzymskich akademiach uczono języka Homera, Sofoklesa i Platona zamiast zupełnie innej jego odmiany, jaką posługiwano się w Bizancjum od Ilirii po Armenię i Mezopotamię. Każdy język się zmieniał. Łacina Rzymu epoki Maksymiliana VI nie była łaciną Wergiliusza i Cycerona. Właśnie dzięki znajomości współczesnej greki Antypater wybił się na dworze.
Prędko czytał byle jak spisane słowa. I prędko zrozumiał, czemu cesarz dygocze.
— Miłosierni bogowie, ratujcie! — mruknął, gdy doszedł do połowy.
— Gdyby tylko mógł…
— Miałem w ręku — mówił wieczorem do Justyny w swoich małych, lecz dogodnie usytuowanych apartamentach na Wzgórzu Palatyńskim — list bizantyjskiego admirała w Sycylii do dowódcy drugiej floty greckiej, która najwyraźniej czeka na kotwicy u zachodnich brzegów Sardynii, chociaż jeszcze wczoraj nie wiedzieliśmy o jej istnieniu. List zawiera pouczenia dla dowódcy sardyńskich sił morskich, żeby wyruszył na północ, omijając Korsykę, i zajął dwa porty na wybrzeżu Ligurii, Antipolis i Niceę.
Niepotrzebnie zdradzał szczegóły. Nie dość, że ujawniał tajemnicę wojskową, za co teoretycznie groziła kara śmierci, to jeszcze w rozmowie z Greczynką. W dodatku córką sławnego rodu Botaniates, który od trzystu lat dawał cesarzom Bizancjum wybitnych generałów. Całkiem możliwe, że niektórymi greckimi legionami, w tej właśnie chwili maszerującymi na Rzym, dowodzili jej dalecy krewni.
Nie umiał jednak niczego przed nią zataić. Darzył ją miłością i zaufaniem. Miał pewność, że Justyna nigdy go nie zdradzi. Mimo że była Greczynką, a nawet nosiła nazwisko Botaniates (była przedstawicielką drugorzędnej i zubożałej gałęzi rodu). Ale jak jego rodacy zerwali sojusz z Bizancjum, wiążąc swoje nadzieje z Cesarstwem Zachodnim, tak też postąpili jej najbliżsi. Jedyna różnica polegała na tym, że jego rodzina zromanizowała się trzy i pół wieki temu, gdy jej tymczasem przeszła na drugą stronę, kiedy była małą dziewczynką. Nadal wolała mówić po grecku niż po łacinie, lecz miała świadomość, że Bizantyjczycy to „Grecy”, a Rzymianie to „my”. O nic więcej nie prosił.
— Byłam kiedyś w Nicei — powiedziała. — Piękne miejsce, w tle góry, wzdłuż wybrzeża cudne wille. I klimat przyjemny. Góry osłaniają miasto przed północnymi wiatrami, które wieją z głębi kontynentu. Na każdym kroku palmy, a przez całą zimę kwiaty: czerwone, żółte, fioletowe, białe. Wszystkie możliwe kolory.
— Bazyleusowi nie zależy na zimowym wczasowisku — zauważył Antypater.
Właśnie zjedli obiad: pawie piersi z rusztu, pieczone szparagi, pokaźna butelka słodkiego, łagodnego wina z Rodos o miodowej barwie. Greckie wino było dostępne w Rzymie nawet w czasach wojny, co prawda dla szczęściarzy z cesarskiego dworu. Pomimo tego, odkąd zablokowano wschodnie porty, należało się obawiać wyczerpania zapasów.
— Spójrz na to, Justyno.
Chwycił tabliczkę i pośpiesznie naszkicował mapę: wydłużony półwysep Italii z Sycylią u koniuszka, skręcającą na zachód linię brzegową Ligurii, położone niżej wyspy Korsykę i Sardynię, a także, dalej na wschodzie, Dalmację. Gorliwie dziabiąc rylcem, zaznaczył Antipolis i Niceę na lewo od miejsca, gdzie wybrzeże Italii zaczynało oddalać się od serca Europy ku brzegom Afryki.
Justyna wstała, obeszła biurko, stanęła za nim i zajrzała mu przez ramię. Połechtał go zapach wonności, ów cudowny, oszałamiający aromat arabskiej mirry, której także nie dało się już kupić w Rzymie z powodu greckiej blokady. Serce w nim skoczyło. Ta Greczynka różniła się od wszystkich znanych mu kobiet: drobnej budowy, wręcz filigranowa, a jednak obdarzona wyraźnymi i szalenie pociągającymi krągłościami bioder i piersi. Sypiali ze sobą od osiemnastu miesięcy, mimo to był święcie przekonany, że nie wyczerpała jeszcze całego repertuaru swoich zmysłowych sztuczek.