Выбрать главу

— Co zrobimy, Cezarze, jeśli wejdą na półwysep?

— Chwycimy za broń — odparł smętnie Maksymilian. — Co nam pozostało? Ściągnę legiony Lentulusa znad dalmackiej granicy, Semproniusza Rufusa z południa, a potem okopiemy się w stolicy i będziemy się bronić do upadłego.

W osłabionym głosie cesarza nie zadźwięczała nuta przekonania czy animuszu. Pewnie tylko udaje, pomyślał Antypater, a i to mu za dobrze nie wychodzi. Dla niego rozstrzygnięcie było oczywiste. Imperium zginęło. Bezsilnie czekało na swój koniec.

* * *

Kiedy na żądanie senatu przetłumaczył list Chrysolorasa, nie musiał przyglądać się dalszej części debaty. Zresztą, nie miał na to najmniejszej ochoty. Gardząc usługą tragarzy, którzy czekali na zewnątrz, żeby zawieźć go z powrotem do pałacu, ruszył pieszo przez Forum. Tułał się bez celu, na oślep, między gęstymi tłumami z nadzieją na ugaszenie uczuć wrzących w jego sercu.

Jednakże skwar i tysiące skotłowanych widoków, zapachów i dźwięków na Forum tylko pogorszyły jego nastrój. Tutaj, wśród natłoku wspaniałych, majestatycznych budowli, sytuacja imperium wydawała się bardziej dramatyczna.

Czy kiedykolwiek w dziejach powstało imperium równe rzymskiemu? A miasto równe Rzymowi? Oczywiście, że nie. Potęga Rzymu, miasta i imperium, rosła stale, praktycznie bez zwalniania, od prawie dwóch tysięcy lat. Od czasów Republiki po pierwszych cesarzy, a potem okres wielkiej ekspansji, gdy rzymskie orły docierały do niemalże wszystkich zakątków świata. W chwili kiedy wielki rozkwit imperium zbliżał się do swojego naturalnego kresu, a zdobycznych ziem nazbierało się akurat tyle, że można było nimi jeszcze administrować, ramię Rzymu sięgało od zimnej, szarej wyspy Brytanii na zachodzie do Persji z Babilonem na wschodzie.

Wiedział, że kilka razy pasmo niekończących się sukcesów zostało na chwilę przerwane, lecz były to odstępstwa od normy dawno, dawno temu. W pierwszych skromnych dniach Republiki wdarli się do miasta i puścili je z dymem barbarzyńcy z Galii, lecz co im dała ta napaść? Rzymianie przysięgli sobie, że nigdy więcej do tego nie dopuszczą. Obecnie Galowie byli pokornymi prowincjuszami, sława niegdysiejszych wojowników dawno przeminęła.

I jeszcze ta scysja z Kartaginą — też już prehistoria. Kartagiński wódz Hannibal trochę narozrabiał, to prawda, postraszył ich słoniami, ale jego wysiłki spełzły na niczym. Rzym zrównał z ziemią Kartaginę, a potem ją odbudował jako swoją kolonię. Kartagińczycy stali się narodem uśmiechniętych oberżystów i właścicieli domów wycieczkowych, których życiowym celem było służenie wczasowiczom z Europy, szukającym słońca w czasie zimowej kanikuły.

Forum — mętlik ściśniętych świątyń, gmachów sądowych, posągów, kolumnad i łuków triumfalnych — był sercem i głową całego wspaniałego imperium. Od tysiąc dwustu lat, od czasów Juliusza Cezara po rządy ostatniego Maksymiliana, włodarze Rzymu na chwałę narodu zapełnili ulice zdumiewającą chmarą połyskliwych marmurowych monumentów. Każda budowla sama w sobie była arcydziełem, lecz razem tworzyły iście imponującą całość… choć akurat w tej chwili ich splendor potęgował w Antypaterze uczucie przygnębienia. Jego wzrok widział tylko gigantyczny pomnik umierającego imperium.

Tak więc jednego z tych dni, gdy wczesną jesienią pod czystym niebem dokuczała niemiłosierna duchota, Antypater błąkał się jak we śnie pod palącym okiem złocistego Sola, wśród niezliczonych cudów architektury. Mamuci gmach senatu, wyniosłe świątynie Augusta, Wespazjana, Antoninusa Piusa i kilku innych cesarzy z dawnych wieków, ogłoszonych bogami. Kolosalny grobowiec Juliusza, zbudowany setki lat po jego śmierci przez cesarza, który kłamliwie mienił się jego potomkiem. Łuki Septymiusza Sewera i Konstantyna. Pięć wspaniałych bazylik. Przybytek dziewic westalskich. Długo by można wymieniać. Wszędzie elewacje z bogatą ornamentyką, do przesytu, w każdym możliwym miejscu na północ i południe od Wzgórza Kapitolińskiego, a nawet na jego zboczach. Na Forum nigdy nic nie wyburzano. Każdy cesarz dodawał coś od siebie, gdziekolwiek znalazło się miejsce, nie przejmując się wymogami urbanistycznymi ani wygodą mieszkańców.

O każdej porze dnia i nocy Forum wrzało i huczało. Antypater, otumaniony nieznośnym żarem, zrozpaczony i rozkojarzony, raz po raz wpadał na nieuważnych przechodniów, którzy gnali bez opamiętania do sklepów i bazarów, położonych w cieniu dostojnych gmachów użyteczności publicznej. Kręciło mu się w głowie. Lekka odzież nasiąkła lepkim potem, w skroniach go łupało.

Bierze mnie jakaś choroba, pomyślał.

Wtem zamroczyło go tak bardzo, że zachwiał się, zatoczył i omal nie upadł. Wiedział, że powinien zatrzymać się i odpocząć. Piętrzyła się nad nim ośmiograniasta świątynia z wysoką kopułą i masywnymi, ochrowymi ścianami. Pomału osunął się na najniższy z szerokich, kamiennych stopni i skulił z twarzą zatopioną w dłoniach. Ku swemu zdumieniu zauważył, że drży mimo upału. Złożył to na karb zmęczenia. Zmęczenia, zgryzoty, może i gorączki.

— Rad byś złożyć ofiarę Konkordii? — rozległ się czyjś chłodny, drwiący głos.

Skierował mętny wzrok na oślepiający blask rozgrzanego nieba. Wisiała nad nim roześmiana twarz bez opalenizny (niemodnej), pociągła i kanciasta, utytłana kruszącym się makijażem. Błyszczące oczy w kolorze morskiej zieleni, dokładnie takie same jak oczy cesarza, tyle że przekrwione i obłąkane.

A więc Germanik Cezar, młodszy brat cesarza, dziedzic tronu, człowiek rozwiązły i oddany uciechom życia.

Zszedł z lektyki dwa kroki przed Antypaterem i stanął, kiwając się wprzód i w tył, błazeńsko uśmiechnięty, jakby jeszcze nie wytrzeźwiał po nocnej popijawie.

— Konkordii? — zapytał Antypater, skonfundowany. — Konkordii?

— Siedzisz pod jej świątynią — rzekł Germanik.

— A, rzeczywiście.

Już rozumiał. Schody, na których zażywał wytchnienia, prowadziły do okazałej świątyni Konkordii. Los w ten sposób zakpił sobie z niego, albowiem była ona darem dla miasta od sławnego cesarza Justyniana, władającego Cesarstwem Wschodnim sześćset pięćdziesiąt lat temu; cesarz w ten sposób oddał hołd duchowi braterskiego zrozumienia, które przenikało obie części imperium rzymskiego. I oto Cesarstwo Wschodnie, nie pamiętając już o braterstwie, szykowało się do inwazji na Italię i zajęcia tylu rdzennych ziem imperium rzymskiego, ile da się podbić — łącznie, w miarę możliwości, z samą stolicą. I gdzie ta Konkordia? Gdzie braterstwo między cesarstwami?

— Co ci dolega? — zapytał Germanik. — Piłeś?

— Nie, to z upału… I te tłumy…

— Prawda, one mogą każdego przyprawić o mdłości. A w ogóle, to co tak samemu się tu włóczysz? — Germanik pochylił się nisko. Jego oddech, śmierdzący winem i sardynkami, był niczym wyziewy z Hadesu. Kiwnąwszy głową w stronę lektyki, zaproponował: — W powozie znajdzie się miejsce dla dwóch osób. Podrzucę cię do domu.

Antypater nie miał najmniejszej ochoty gnieść się w zakrytej lektyce przy cuchnącym, wyuzdanym księciu, choćby tylko przez kwadrans, bo tyle trwałaby jazda przez Forum do Wzgórza Palatyńskiego. Pokręcił głową.

— Nie, nie…

— Przynajmniej nie siedź na słońcu. Chodźmy do świątyni. Chcę z tobą porozmawiać.

— Ze mną?

Bezradnie dał się postawić na nogi i zaciągnąć po kilkunastu stopniach do świątyni darowanej im przez Justyniana. W środku, za wielkimi drzwiami z brązu, było ciemno i chłodno. Wnętrze świeciło pustką: ani kapłanów, ani wiernych. Z otworu wysoko w kopule padał jasny snop światła, wydobywający z mroku marmurową płytę nad ołtarzem. Ognistymi literami ze złota cesarz obiecywał dozgonną przyjaźń swojemu rodakowi i bratniemu władcy na Zachodzie, Jego Rzymskiej Cesarskiej Mości Herakliuszowi II Augustowi.