Germanik zaśmiał się cicho.
— Gdyby wiedzieli, do czego dojdzie! Czy to miało szansę powodzenia, dzielenie imperium na dwie części z nadzieją, że między nimi zawsze będzie pokój?
Antypater, nadal osłabiony i oszołomiony, wolał nie rozprawiać o historii z Germanikiem.
— Może w idealnym świecie… — bąknął.
Germanik znowu parsknął śmiechem, tym razem z głośnym szyderstwem.
— Idealny świat, a to dobre! Brawo, Antypaterze, brawo! Tymczasem przyszło nam żyć w rzeczywistym świecie, czyż nie? W tym prawdziwym świecie, nie mogąc utrzymać dyscypliny na olbrzymich terytoriach imperium, postanawiamy je podzielić. Z chwilą gdy pierwszy Konstantyn dokonał podziału, wojna między dwiema stronami stała się nieunikniona. Dziw nad dziwy, że dopiero teraz wybuchła.
Pijany, rozpustny brat cesarza robi mu wykład z historii, i to tutaj, w poważnej świątyni Justyniana. Niezwykłe, pomyślał Antypater. Ciekawe, czy w wywodach Germanika tkwi ziarnko prawdy? Wojna między Wschodem a Zachodem… nieunikniona?
Wątpił, by taka myśl martwiła Konstantyna Wielkiego, który podzielił na dwoje trudny do ogarnięcia rzymski świat, ustanawiając drugą stolicę daleko na wschodzie, w Bizancjum nad Bosforem. Niewątpliwie zakładał, że jego synowie pokojowo podzielą się władzą, gdy jeden obejmie rządy nad wschodnimi prowincjami ze stolicą w Konstantynopolu, drugi w Italii i prowincjach naddunajskich, trzeci w Brytanii, Galii i Hispanii. Konstantyn długo nie poleżał w grobie, a już podzielone imperium rozdarły wojny: jeden z braci zaatakował drugiego, żeby wydrzeć mu ziemię. Po tych wydarzeniach przez sześćdziesiąt lat panował rozgardiasz, aż wreszcie potężny cesarz Teodozjusz dokonał definitywnego podziału administracyjnego rzymskiego świata, oddzielając terytoria, na których przeważała grecka mowa, od tych, gdzie mówiono po łacinie.
Ale i Teodozjusz nie dostrzegał nieuchronności wojny między Wschodem a Zachodem. Mocą jego dekretu dwaj cesarze, wschodni i zachodni, mieli odnosić się do siebie po przyjacielsku jako równorzędni władcy imperium, a także konsultować się wzajemnie we wszystkich sprawach najwyższej wagi — do tego stopnia, że w przypadku śmierci jednego, drugi mógłby wskazać jego następcę. Ten zamysł, oczywiście, nie sprawdził się w praktyce. Narody oddalały się od siebie, choć jeszcze przez stulecia rozwijały się pewne formy współpracy. I oto teraz, w końcowym okresie ostatniego półwiecza, kiedy z wolna pogłębiał się rozdźwięk między cesarstwami, najwspanialsze miasto na świecie upadało w otchłań nierozważnej, niepotrzebnej i okrutnej wojny, która miała wybuchnąć z całą gwałtownością.
— Rozejrzyj się! — zawołał Germanik. Od pewnego czasu, oddaliwszy się od Antypatera, przechadzał się po opuszczonej świątyni, przypatrując się obrazom i mozaikom, którymi bizantyjscy artyści Justyniana przyozdobili ściany budynku. — Nie znoszę stylu greckiego, a ty? Płaskie to, drętwe, przyciężkie. Można by pomyśleć, że guzik wiedzieli o perspektywie. Ja na miejscu Herakliusza kazałbym otynkować ściany, gdybym tylko zobaczył, że orszak Justyniana wyjechał z miasta. Dzisiaj już na to za późno. — Germanik zatrzymał się w głębi pomieszczenia i podniósł wzrok na duży, pozłacany królewski portret poważnego, zachmurzonego Justyniana, spozierającego spod kopuły niczym surowy Jowisz. Okręcił się na pięcie w stronę Antypatera. — Ale co ja mówię! — Jego krzyk odbił się echem w półmroku. — Wszak ty jesteś Grekiem! Kochasz taką sztukę!
— Urodziłem się jako obywatel Rzymu, panie — rzekł cicho Antypater.
— No tak, oczywiście. Dlatego tak dobrze mówisz po grecku i wyglądasz, jak wyglądasz. A ta gorąca, ciemnooka damulka, z którą spędzasz noce… też Rzymianka, co? Skąd właściwie pochodzisz? Z Aleksandrii, z Cypru?
— Urodziłem się w dalmackiej Salonie, panie. W owym czasie były to ziemie Rzymu.
— Salona… Tam jest pałac Dioklecjana, prawda? A przecież nikt nie powie, że Dioklecjan nie był Rzymianinem. Czemu więc, do diaska, wyglądasz jak wykapany Grek? Chodź no tu bliżej, niechaj ci się przyjrzę. Antypater, jakże piękne, typowo rzymskie imię!
— Moja rodzina pochodzi z Grecji. Setki lat temu mieszkaliśmy w Antiochii. Jeżeli ja jestem Grekiem, to Rzymianie są Trojańczykami, ponieważ Eneasz przybył z Troi, żeby założyć osadę, z której wyrósł Rzym. A gdzie dziś leży Troja, jeśli nie we włościach greckiego cesarza?
— Ho, ho! Mędrzec przemówił, sofista! — Germanik chyżo przyskoczył do Antypatera i chwycił przód jego szaty. Antypater w obawie przed bolesnym spoliczkowaniem uniósł dłoń, lecz książę powiedział: — Co się tak kurczysz? Nie uderzę cię. Ale jesteś zdrajcą, mam rację? Grekiem i zdrajcą, który noc w noc zadaje się z wrogiem. Mówię o twojej greckiej dziewce, o tym cycatym szpiclu. Kiedy bazyleus wejdzie triumfalnie do Rzymu, przypadniesz mu do nóg i powiesz, że zawsze byłeś jego lojalnym poddanym.
— Nie, panie. Za przeproszeniem, wszystko to nieprawda.
— Nie jesteś zdrajcą?
— Nie, panie! — odpowiedział rozpaczliwie Antypater. — Tak samo jak Justyna nie jest szpiegiem. Jesteśmy Rzymianami z Rzymu, wiernie służymy Zachodowi. Wypełniam rozkazy twego brata cesarza Maksymiliana Augusta i nikogo innego.
Wydawało się, że go przekonał.
— No dobrze, dobrze. Nie zamierzam się kłócić. Wyglądasz na szczerego człowieka. — Germanik mrugnął okiem i puścił go z lekkim popchnięciem. Potem odwrócił się do niego plecami. — Kiedy wszyscy wyszli z sali, ty jeden zostałeś. Cesarz powiedział ci coś ciekawego?
— Nie… nie… on tylko… — Zaciął się. Wierny poddany cesarza nie powinien nikomu zdradzać, nawet samemu księciu, o czym mówili w cztery oczy. — Nie powiedział nic szczególnego, panie. Podsumowaliśmy spotkanie, to wszystko.
— Podsumowaliście spotkanie?
— Tak, panie.
— Ciekawe. Żyjecie ze sobą na przyjacielskiej stopie. On ci ufa, grecka szujo. Każdy cesarz najbardziej ufa swoim sekretarzom. Jemu nie przeszkadza to, że jesteś Grekiem. Zwierza ci się ze spraw, o których nie słyszą inni. — Germanik ponownie się okręcił. Spojrzeniem oczu zielonych jak morska woda przewiercał go na wylot. — Ciekawe — powtórzył — czy mówił prawdę, że nie powinniśmy kiwnąć palcem w sprawie sardyńskiej floty. Jest o tym głęboko przekonany?
Antypater czuł, jak płoną mu policzki. Cieszył się, że przyćmione światło i ogorzała cera maskują jego zażenowanie. Nie mógł się nadziwić, że swawolny Germanik, który nigdy nie okazał cienia zainteresowania sprawami publicznymi, tak bardzo stara się odgadnąć wojskowe zamiary swojego brata. Być może nieuchronność greckiego szturmu na stolicę wzbudziła trwogę w tym łobuzerskim, niefrasobliwym, nieodpowiedzialnym książątku. A może tylko była to jego chwilowa fanaberia. Tak czy inaczej, Antypater nie mógł się dłużej uchylać od odpowiedzi.
— Nie ośmieliłbym się rozpowiadać, o czym, w moim mniemaniu, myśli cesarz — rzekł ostrożnie. — Obserwując go jednak, mam wrażenie, że wątpi w powodzenie działań przeciw bazyleusowi. Według niego dostaliśmy się w kleszcze i nie jesteśmy w stanie bronić się na nowym froncie.
— Święta prawda. Nasza gęś, jak mawiają w Brytanii, już się ugotowała. Pytanie tylko, jakim sosem ją podlać. Jak uważasz?
Germanik raz jeszcze chwycił Antypatera i zmiażdżył go w silnym uścisku. Swoim kłującym policzkiem brutalnie przejechał po jego policzku. Odór bijący od księcia przyprawił go o nowe mdłości. Zwariował, pomyślał. Zwariował.