A mimo to, mimo to…
Wzdragał się przed dezercją, skoro jeszcze działała administracja Maksymiliana. Nie chciał się pokalać tak niegodnym uczynkiem. Niehonorowym i zdradzieckim. Wszak był nie Grekiem, ale Rzymianinem. Będzie wypełniał swoje obowiązki do samego końca. A potem…
Kto wie, co się zdarzy potem?
— Nie mogę stąd wyjechać — powiedział Justynie. — Nie teraz.
Mijał dzień za dniem. Na jasnym niebie wczesnej jesieni zagościły szare, ponure chmury, wieszczące rychłe nadejście deszczy. Justyna rzadko z nim rozmawiała na tematy polityczne. W ogóle rzadko się odzywała. Rzym zimą zawsze ją przygnębiał. Owszem, większą część życia spędziła w Cesarstwie Zachodnim, lecz była Greczynką z dziada pradziada, dzieckiem ciepłych krajów i słońca. Wolałaby mieszkać bardziej na południu, w Neapolis lub, lepiej, na Sycylii, gdzie dni są jaśniejsze i cieplejsze, zamiast w Rzymie, gdzie zimą jest mokro i chłodno. Wracając o zmierzchu do domu po wypełnieniu codziennych powinności Antypater nieraz się zastanawiał, czy któregoś wieczoru nie zobaczy, że się spakowała i wyprowadziła. Już teraz obserwował pierwsze oznaki wyludnienia stolicy: tłumy na ulicach mocno się przerzedziły, za to każdego dnia przybywało zamkniętych i zabitych deskami sklepów. Justyna jednakże wciąż trwała przy nim.
Także z każdym dniem w pałacu coraz mniej od niego wymagano. Nie pisano już żadnych ultimatów dla bazyleusa Andronika, bo i po co? Koniec był blisko. Obowiązki Antypatera sprowadzały się najczęściej do tłumaczenia raportów nadsyłanych przez szpiegów, których cesarz nadal słał do granic greckiego świata. Ruchy wojsk w Dalmacji: posiłki dla i tak już potężnej greckiej armii, obozującej naprzeciwko północno-wschodniego krańca półwyspu w odległości strzału od rzymskiej placówki w Wenecji. Druga grecka armia w marszu przez Afrykę przesuwała się z Ajgyptos w kierunku Kartaginy i innych portów na numidyjskim wybrzeżu; zapewne siły wsparcia dla wojsk stacjonujących na Sycylii. Na północy dokonywały się kolejne przetasowania najwyraźniej nieprzebranych bizantyjskich oddziałów: legion Turków parł do Sarmacji wzdłuż germańskiej granicy, prawdopodobnie w celu dalszego rozciągnięcia i tak cienkich rzymskich linii obrony.
Antypater skrupulatnie odczytywał listy, lecz Maksymilian rzadko słuchał go uważnie. Cesarz był markotny, zadumany, nieobecny. Pewnego razu Antypater wszedł do Gabinetu Szmaragdowego i zastał go pochylonego nad opasłą księgą historyczną, otwartą na stronicy z długą listą minionych cesarzy. Przesuwał palec od pierwszych imion: August, Tyberiusz, Gajusz Kaligula, Klaudiusz, Neron, a potem poprzez Hadriana, Marka Aureliusza, Septymiusza Sewera, Tytusa Galiusza do podziału imperium, aż doszedł do średniowiecza i czasów współczesnych. Lista, zawierająca już tylko cesarzy Zachodu, rozciągnięta daleko poza jego palcem, uwzględniała imiona sławne i zapomniane: Klodianus, Klaudiusz Tycjan, Maksymilian Wielki, wszyscy Herakliusze, wszyscy Konstantynowie, wszyscy Marcjanusowie.
Antypater patrzył, jak drżącym czubkiem palca Maksymilian wskazuje imiona z czasów najnowszych. Trajan VI, Julian IV, Filip V i Maksymilian V, ojciec dzisiejszego Maksymiliana. Pierwotnie w tym miejscu lista się kończyła. Sporządzono ją przed początkiem obecnych rządów. Ktoś jednak dodał na samym dole odmiennym charakterem pisma imię Maksymiliana VI. Cesarz zawiesił tu swój wędrujący palec. Jego własne imię. Jął wolno kręcić głową. Antypater od razu zrozumiał, jakie myśli go dręczą. Wpatrując się w długą listę, ogarniając całość spojrzeniem, wyobrażał sobie, jak przez te wszystkie stulecia toczyły się wody rzymskiego panowania, od wiekopomnej chwili zawiązania imperium przez nieśmiertelnego Augusta po… jego koniec… koniec z winy maluczkiego, niewydarzonego Maksymiliana VI.
Zamknął księgę, podniósł wzrok na Antypatera i uśmiechnął się tępym, sztucznym uśmiechem. Łatwo było przejrzeć jego myśli. Ostatni na wielkiej liście. Cóż za wyróżnienie, Antypaterze. Doprawdy, niezwykłe wyróżnienie!
Tej nocy Antypaterowi śnili się pijani greccy żołdacy o dzikim spojrzeniu: ubrani w niebiesko-zielone lniane kaftany, biegali triumfalnie po ulicach Rzymu, roześmiani i rozwrzeszczani, łupili sklepy, zaciągali niewiasty w mrok uliczek. A potem chwalebny wjazd do miasta cesarza Andronika drogą Via Flaminia; jechał wspaniały w purpurowej chlamidzie, swoim królewskim płaszczu, z wielką grzywą złocistych włosów, spadających na kark, i ogromną brodą staczającą się na pierś. Tłumy rzymskich obywateli utworzyły szpaler; sypały na drogę kwiecie, urządzały owacje, wznosiły entuzjastyczne okrzyki na czesc swojego nowego władcy, witały go w jego ojczystym języku, wołając: — Basileus Romaion! — Czyli król Rzymian… Gardząc rydwanem, zwycięski władca dosiadł olbrzymiego białego rumaka, obwieszonego klejnotami. Na skroniach nosił lśniącą grecką koronę, przybraną pawimi piórami. W jednym ręku dzierżył berło z orlim łbem, drugą wspaniałomyślnie machał tłumom. Zajechawszy na Forum, zsiadł z konia i rozejrzał się z zadowoleniem. Podchodząc spacerowym krokiem do alejki biegnącej pod Wzgórzem Kapitolińskim, pokazał coś swojemu gwardziście zamaszystym gestem, jakby orzekał, gdzie zamierza wybudować łuk triumfalny, upamiętniający jego zwycięstwo.
Nazajutrz lało jak z cebra. W pałacu stawił się goniec z wiadomością o lądowaniu wojsk greckich na liguryjskim wybrzeżu. Porty w Antipolis i Nicei poddały się bez walki. W chwili obecnej wojska nieprzyjaciela maszerowały nadbrzeżnym gościńcem w kierunku Genui. Po południu zjawił się drugi goniec, który ledwo trzymał się na nogach, z wieściami z południa o straszliwych walkach w Kalabrii, gdzie rzymska armia cofała się z wolna pod naporem przeciwnika. Druga część greckich wojsk z Sycylii uderzyła na półwysep wyżej, niż się spodziewano, zajęła port w Neapolis i obiegła to strategicznie położone miasto, skazane na przegraną.
Antypaterowi brakowało już tylko ostatniego elementu układanki: wojska bizantyjskie, zgrupowane w Dalmacji, miały zaatakować północno-wschodnią granicę.
— Niebawem i stamtąd przyjdą wieści o wojnie — oznajmił Justynie. — Ale czy to coś zmieni? — Żołnierze Andronika szli przez półwysep w kierunku Rzymu z południa i północy. — Gęś ugotowana, jak powiedziałby Germanik. Wszystko przegrane, imperium upada.
— Doręczysz list bazyleusowi Andronikowi — rzekł cesarz.
Znajdowali się w Gabinecie Indygowym, obok Szmaragdowego. W chłodne, słotne dni było tu trochę cieplej. Lało już czwarty dzień z rzędu. Neapolis padł, a grecka armia, rozprawiwszy się z rzymskimi legionami na południu, posuwała się bez przeszkód traktem Via Roma. Jedyną niedogodnością, jaką napotykała, były zwały obsuniętej ziemi na drogach. Druga armia grecka, idąca z Ligurii, znajdowała się chyba w Lacjum, może już nawet w Tarkwinii lub Caere. Prawdopodobnie i im nic oprócz pogody nie utrudniało marszu. Caere leżało trzydzieści mil na północ od Rzymu. Również na froncie weneckim oddziały Bizancjum przerwały linię obrony.
Maksymilian odchrząknął.
— „Do Jego Królewskiej Wysokości Andronika Maniakesa, Autokraty i Imperatora, z łaski bożej Króla Królów, Króla Rzymian i Najwyższego Władcy Wszystkich Regionów…”. Zapisałeś, Antypaterze?
— „Basileus basileion” — mruknął zapytany. — Tak, najjaśniejszy panie. — Obrzucił Maksymiliana prędkim, badawczym spojrzeniem. — Rzekłeś: „Najwyższego Władcy Wszystkich Regionów”?