Oczy Justyny momentalnie się rozjaśniły. Oblała się rumieńcem, jej pierś wznosiła się i opadała.
— Antypaterze, to wspaniała nowina! Oczywiście, zgodziłeś się?
Jeszcze nie wyraził zgody. W gruncie rzeczy, daleki był od tego. Nie dał cesarzowi jednoznacznej odpowiedzi.
— Wiesz, Justyno, że z radością ożenię się z tobą — rzekł, zakłopotany.
Trochę ją zbił z tropu.
— A druga część o podróży z Cezarem do Dalmacji?
— Hm… Niewykluczone…
— Niewykluczone? A mamy inne wyjście?
Antypater wahał się, przebierając rozcapierzonymi palcami.
— Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Może tak: to, o co prosi cesarz, jest tchórzostwem. Przynosi wstyd sobie i Rzymowi.
— Nawet jeśli tak, co z tego? Wolisz tu zostać i umrzeć jak Rzymianin?
— Już ci mówiłem, że Andronik nie każe go uśmiercić.
— Mówię o nas.
— Czemu ktoś miałby nam zrobić coś złego?
— Już to przerabialiśmy. Tydzień temu sam powiedziałeś, że jesteś urzędnikiem na cesarskim dworze. Ja jestem Greczynką, która przestaje z Rzymianami. Z pewnością nastąpią czystki w administracji. Raczej nie zostaniesz stracony, ale będziesz miał ciężkie życie. Jak ja. Tylko że ze mną obejdą się gorzej. Tobie dadzą jakąś poniżającą, niewolniczą robotę, jeśli dobrze pójdzie. Ale takimi jak ja będą jeszcze bardziej poniewierać. Zwycięzcy żołnierze nie przepuszczą okazji.
Nie potrafił sprostać dzikiej wściekłości w jej spojrzeniu.
Odkąd pożegnał się z cesarzem wczoraj po południu, w jego głowie brzęczały dźwięczne heroiczne zwroty …w chwili ostatecznej próby człowiek musi się zachować jak przystało na Rzymianina, inaczej straci dobre imię… bohaterska tradycja oręża rzymskiego zobowiązuje… …historia nigdy nie wybaczy… …przychodzi godzina, kiedy człowiek musi zdać egzamin z człowieczeństwa, inaczej jest niczym innym jak… …jakaż to hańba, niezmierna i niewysłowiona, wiązać się z dworem wstrętnego tchórza — cesarza, który… I jeszcze więcej w podobnym duchu. A wszystko to prowadziło do dobitnego odrzucenia propozycji Maksymiliana, który zapraszał go do wspólnego pobytu w przytulnym dalmackim pałacu. Teraz jednak widział wyraźnie, że cesarz ma nie po kolei w głowie.
Bohaterska tradycja oręża rzymskiego zobowiązuje. Może i tak. Tyle że Maksymilian Cezar nie był bohaterem, podobnie jak nie był nim on, Lucjusz Eliusz Antypater. A jeśli sam cesarz nie umie się zdobyć na bohaterstwo, czemu miałby umieć mistrz alfabetu greckiego? Człowiek, który był tylko urzędnikiem, gryzipiórkiem, w żadnym razie mocarzem, a nawet pełnoprawnym Rzymianinem w pojęciu Cycerona, Seneki czy Katona Cenzora. Ci wyśmialiby jego aspiracje. Ty? Rzymianinem? Ty ze swoimi naoliwionymi włosami, małym zadartym nosem i krokiem baletnicy? Niech sobie każdy udaje Rzymianina, lecz Rzymianinem może być tylko Rzymianin.
Czasy Seneki, Katona i Cycerona dawno przeminęły. Od tamtej pory wiele się zmieniło. Wróg u bram Rzymu, a cesarz co robi? Spokojnie pada na miecz? Bez słowa podcina sobie żyły? O, nie! Cesarz z werwą komponuje list, w którym poniża się błaganiem o bezpieczne, niegodne przeniesienie do wielkiego pałacu na dalmatyńskim wybrzeżu. Czy mistrz alfabetu greckiego ma stanąć na moście, zagrodzić drogę nieprzyjacielowi z mieczami w obu rękach niczym niezwyciężony heros z dawnej epoki, gdy tymczasem cesarz, któremu służył, beztrosko wymyka się z miasta tylnym wyjściem?
— Patrz. — Justyna stała przy oknie. — Płoną ogniska. Jedno duże chyba na Wzgórzu Kapitolińskim.
— Z tego okna nie widać Kapitolu.
— Wobec tego na jakimś innym wzgórzu. Trzy, cztery, pięć ognisk na wzgórzach. A tam, na Forum, patrz! Pochodnie wzdłuż całej Sacra Via. Całe miasto rozświetlone. Myślę, że oni już tu są, Antypaterze.
Wyjrzał na zewnątrz. Deszcz ustał. Rzeczywiście, wszędzie płonęły ogniska i pochodnie. Nocą niosły się stłumione okrzyki, lecz nie dało się rozróżnić słów. Wszystko było rozmyte, przydymione, tajemnicze.
— I co? — zapytała Justyna.
Kilka razy oblizał wargi.
— Tak, chyba już tu są.
— Co teraz będzie? Za późno na ucieczkę! Trudno, zobaczymy, co przyniesie los. Ty, ja i cesarz Maksymilian jak niezłomni Rzymianie, którymi przecież jesteśmy. Nieprawdaż, Antypaterze?
— Andronik nie zrobi nic złego cesarzowi. Tobie i mnie też nie zrobi nic złego.
— Niebawem się przekonamy — odpowiedziała.
Następny dzień przeszedł do pamięci jak żaden inny w długiej historii Rzymu. Grecy nadeszli o zmierzchu całymi tysiącami, wchodząc do miasta równocześnie przez cztery bramy. I nikt im nie stanął na przeszkodzie. Najwidoczniej cesarz polecił dowódcom gwardii powstrzymać się od działania, bo daremny opór doprowadziłby tylko do niepotrzebnego rozlewu krwi i ogromnych zniszczeń w mieście. Wojna przegrana, orzekł cesarz. Wpuśćcie Greków, niech nie przedłużają naszej agonii. Było to mądre i dalekowzroczne zachowanie… albo też haniebnie tchórzliwe. Antypater miał w tej kwestii swoje zdanie, lecz nikomu się nie zwierzał.
Deszcz, który przestał padać wieczorem, gdy wróg zajmował miasto, rozpadał się rankiem. Akurat bazyleus Andronik triumfalnie wjeżdżał do miasta z północy drogą Via Flaminia. Rozgrywała się scena żywcem wzięta ze snu Antypatera, tyle że pogoda nie dopisała, nie rzucano kwiatów, a ludzie ustawieni wzdłuż drogi, zamiast się radować, mieli nietęgie miny. I nikt nie witał po grecku nowego imperatora. Andronik dosiadał olbrzymiego białego konia i prezentował się okazale — nawet w deszczu, który posklejał w kudły jego złote włosy, a z brody uczynił przemoczony frędzel. Nie udał się na Forum, co śniło się Antypaterowi, lecz prosto do cesarskiego pałacu, gdzie, o czym mu doniesiono, miało mu zostać wręczone pismo abdykacyjne.
W ceremonii brali udział wszyscy członkowie wielkiej rady stanu. Odbyła się w migotliwej Sali Myśliwskich Mozaik, zbudowanej przez jednego z później panujących Herakliuszy. Przeważnie tam — wśród mieniących się zielenią, czerwienią i purpurą scen przekłuwania lwów i słoni przez nieustraszonych łowców w staromodnych rzymskich strojach — cesarz przyjmował poselstwa z dalekich krajów. Dziś jednak Maksymilian nie siedział na tronie. Stojąc potulnie obok tronu, patrzył na bizantyjskiego władcę, który też mu się przyglądał z odległości ośmiu, dziesięciu kroków. Za Maksymilianem zgromadzili się członkowie rady, natomiast za Andronikiem — sześciu greckich urzędników, którzy towarzyszyli mu podczas paradnego wjazdu do miasta.
Kontrast między władcami był uderzający. Cesarz wydawał się pokurczem naprzeciwko Andronika, prawdziwego wielkoluda, niewątpliwie najwyższego i najroślejszego człowieka na sali, który miał ciężkie, toporne rysy twarzy i gęste, niesforne jasne włosy Celta lub Bryta, spadające nisko na plecy. Każdy aspekt jego powierzchowności: szerokie ramiona, potężny tors, sumiaste wąsy, wysunięta szczęka i bujna broda — znamionował brutalną siłę byka. Jednakże jego małe, fioletowoszare oczy błyszczały nieprzejednaną chytrością.
Antypater stał u boku Maksymiliana, służąc za tłumacza. Kiedy cesarz przyzwalająco kiwnął głową, wręczył zwój dygnitarzowi ze świty Andronika, mężczyźnie z tonsurą, odzianemu w szyte złotogłowiem szaty, ozdobione prawdziwymi rubinami i szmaragdami. Dygnitarz, obrzuciwszy zwój pobieżnym spojrzeniem, zwinął go bez słowa i oddał bazyleusowi. Andronik rozwinął pismo, z wyraźnym lekceważeniem przebiegł wzrokiem po pierwszych linijkach i z powrotem zwinął pergamin. Zwrócił go dygnitarzowi z tonsurą.