Nie odpowiedział. Łupało go w głowie. Przyparła go z każdej strony. Wiedział tylko tyle, że ją kocha, potrzebuje jej i podejmie tylko tę decyzję, którą ona poprze.
Z zewnątrz znów dolatywały krzyki, triumfalne i hałaśliwe. Czasem przerywane rozpaczliwym wrzaskiem. Antypater spojrzał w okno i zobaczył na wzgórzach nowe ognie. Zaczynał się właściwy podbój. Zwycięzcy wyrywali sobie łupy.
Cóż, należało się tego spodziewać, pomyślał. Już się tym nie martwił. Pozostało tylko jedno pytanie: na wschód z upadłym cesarzem czy na zachód z jego bratem?
Popatrzył na Justynę. Czekał na jej zdanie.
Nadal trzymała się za boki, walcząc z urojonym mrozem, ale już uśmiechnięta. Mróz był wyimaginowany, uśmiech — rzeczywisty.
— Wobec tego zostanę Rzymianką. Będziemy chodzić po śniegu w Galii. Jak myślisz, Lucjuszu, to szaleństwo? W takim razie szalejmy. I niech jeden ogrzeje drugiego. Powinniśmy się zacząć pakować, skarbie. Twój nowy cesarz wypływa jutro do Massalii, czy nie tak powiedziałeś?
AUC 2206
Przyczółek Imperium
Wroga można poznać od pierwszego wejrzenia. Ja swojego poznałam w tamtym roku, pięknego wiosennego dnia, kiedy zeszłam do Wielkiego Kanału, co jest moim porannym zwyczajem, ponieważ lubię powiew bryzy. Po wodzie ślizgała się flotylla strojnych rzymskich barek, które spychały na bok nasze gondole, jakby to były szczątki rozbitego statku. Na dziobie pierwszej stał cesarski prokonsul, młody, rosły mężczyzna z czarną brodą, szeroko uśmiechnięty w blasku pierwszych promieni słońca. Rozglądał się po świecie jak nowy Aleksander, obejmujący we władanie zdobyte właśnie królestwo.
Przyglądałam mu się ze stopni małej świątyni Apolla, niedaleko Rialto. Barka prokonsula miała trzy wysokie maszty; na jednym łopotał sztandar z orłem. Znać było, że nie przepłynie pod mostem zwodzonym, bo ten z jakiegoś powodu za wolno się podnosił. Gdy tak rozglądał się, zniecierpliwiony, jego bystre, harde spojrzenie spoczęło na mnie. Wpatrywał się we mnie z arogancką wyższością. Potem mrugnął okiem, pomachał, zwinął ręce w trąbkę i zawołał, lecz go nie zrozumiałam.
— Co? — odpowiedziałam mimowolnie, posługując się językiem greckim.
— Falkon! Kwintus Pompejusz Falkon!
Jego barka przepłynęła pod całkowicie otwartym mostem, oddaliła się wartko i zniknęła na kanale. Jak się później dowiedziałam, zmierzał do Pałacu Dożów przy głównym placu, gdzie chciał zamieszkać w komnatach zajmowanych dawniej przez weneckich książąt.
Spojrzałam na swoją służącą Sofię.
— Słyszałaś? Co on mówił?
— Wypowiedział swoje imię, pani. Pompejusz Falkon, nasz nowy pan.
— No tak, oczywiście. Nasz nowy pan.
Jakże go znienawidziłam od samego początku! Ten młody, zarośnięty czosnkojad z Italii butnie wkroczył do tego pięknego, idyllicznego miasta, żeby nami rządzić! Czy mogłam się nim nie brzydzić? Nieokrzesany żołnierz z Neapolis lub Kalabrii, który wybił się z nędzy i został mianowany prokonsulem Wenecji w nagrodę, jak należałoby sądzić, za bestialstwo na polu bitwy, teraz będzie kaleczyć nam uszy swoją szorstką, niewybredną łaciną i profanować wspaniałości bankietów grubiańskimi rzymskim wygłupami. Patrzyłam na niego ze wstrętem. Poczułam się zbrukana, gdy zatrzymał na mnie lekceważące spojrzenie, nim barka minęła most zwodzony. Kwintus Pompejusz Falkon, dobre sobie! Ile może dla mnie znaczyć to obrzydliwe imię? Dla mnie, weneckiej arystokratki, Bizantyjki z krwi i kości, której przodkowie wywodzą się od książąt Konstantynopola, która od wczesnego dzieciństwa nabierała ogłady w wielkim greckim świecie!
Nie dziwota, że są tu Rzymianie. Od miesięcy czułam, że imperium przeciska się do naszego miasta jak wzburzone fale oceanu, które przelewają się nad wałami i wdzierają do spokojnej zatoczki. Tak się sprawy mają w Wenecji: bronimy się jak możemy przed naporem morza, lecz w czasie sztormu woda pokonuje wszelkie przeszkody, zalewa nas i podtapia. W całym świecie nie ma potężniejszego morza niż imperium rzymskie. Wydawało się, że w końcu i nas zagarnie.
Bądź co bądź, byliśmy rasą przegraną. Mijało pięć, osiem, potem dziesięć lat od chwili, kiedy bazyleus Leon XI i cesarz Flawiusz Romulus podpisali traktat w Rawennie, na mocy którego Cesarstwa Wschodnie i Zachodnie połączyły się pod rzymskim berłem, i wszystko wracało do stanu sprzed wieków, do panowania pierwszych cesarzy. Grecy znów odchodzili na drugi plan. Przez pewien czas sprawowaliśmy chwalebne rządy, lecz w końcu Rzymianie nas wyparli. Kawałek po kawałku cały niepodległy bizantyjski świat powracał pod rzymskie skrzydła. Teraz przyszedł czas na nas, Wenecję, najbardziej na zachód wysunięty przyczółek upadającego królestwa. Mieliśmy zostać wchłonięci. Po naszych kanałach żeglowały rzymskie barki. Rzymski prokonsul przybył zamieszkać w Pałacu Dożów. Rzymscy żołnierze panoszyli się na naszych ulicach. Pięćdziesiąt lat krwawej wojny domowej, potem dwieście lat greckiej dominacji i teraz wszystko to przechodziło do historii. Nie mieliśmy już nawet własnego cesarza, a przecież od tysiąca lat, od czasów Konstantyna, Wschodem rządził odrębny władca. I oto, jak w starożytności, musieliśmy giąć się w pokłonach przed cesarzami. A zatem czy to dziwne, że od razu znienawidziłam cesarskiego wysłannika, gdy z dumą wkraczał do naszego podpitego, lecz nie uległego miasta?
Zrazu niewiele się zmieniło. Nie przemianowano świątyni Zeusa na świątynię Jowisza. Piękne bizantyjskie pieniądze, nomizmy i miliarezjony, nadal były w obiegu, choć pojawiało się coraz więcej rzymskich aureusów i sestercji. Posługiwaliśmy się tym samym co zawsze językiem, oficjalne dokumenty były jednak opatrzone rzymską datą (według nich, był rok 2206), zamiast liczyć po grecku lata od założenia Konstantynopola. Tylko kto by się przejmował oficjalnymi dokumentami? Dla nas wciąż był rok 1123.
Czasami widywało się rzymskich urzędników na placach, w sklepach w Rialto, podróżujących rządowymi gondolami po głównych kanałach, lecz byli nieliczni i chyba uważali, żeby nie wchodzić nam w drogę. Miejscowi prominenci, należący to starej klasy patrycjuszy, z której wywodzili się niegdysiejsi dożowie, dalej zadzierali głowę, odziani w paradne stroje. Oczywiście, nie było doży, ale ten stan trwał już od długiego czasu.
Moja egzystencja raczej się nie zmieniła. Jako córka Aleksego Fokasa i wdowa po Herakliuszu Kantakuzenie, opływałam w bogactwa i przywileje. Mój pałac nad Wielkim Kanałem był ostoją ludzi wykształconych i szlachetnie urodzonych. Moje posiadłości w położonej na wschód od miasta ciepłej Istrii przynosiły obfity owoc w postaci dorodnych fig, oliwek, owsa i pszenicy, a także dawały miły azyl, ilekroć znudziły mi się wodne uroki Wenecji. Pomimo tego że kocham Wenecję, zimowe słoty i skwarne, uciążliwe lata wywierają na mnie przygnębiający wpływ. W takich porach roku ratuję się ucieczką.
Miewałam kochanków i adoratorów, przy czym ci pierwsi nie zawsze byli tymi drugimi. W powszechnym mniemaniu czekało mnie powtórne zamążpójście, wszak byłam trzydziestoletnią, bezdzietną i zamożną niewiastą, słynącą z urody i pochodzącą z rodu ściśle powiązanego z bizantyjską królewską dynastią. Choć jednak czas żałoby się skończył, nie rozglądałam się za nowym mężem. Wychodząc za Herakliusza, byłam młoda i słabo obeznana ze zwyczajami na świecie. Wypadek, który tak wcześnie pozbawił mnie męża, wynagrodził mi zarazem utraconą niewinność, z czego chętnie skorzystałam. Niczym Penelopa otaczałam się adoratorami, którzy z radością pojęliby za żonę córę Fokasów, nawet wdówkę. Kiedy wszyscy ci ambitni wielmożowie, nierzadko dziesięć lat starsi i więcej, zasypywali mnie prezentami, obiecując szeptem niestworzone rzeczy, zabawiałam się w kompanii mniej dystyngowanych paniczyków z większą werwą: gondolierów, masztalerzy, muzyków, niekiedy nawet żołnierzy… co znacznie pogłębiało moją wiedzę o życiu.