Выбрать главу

Ujął moje dłonie. Wyglądał tak, jakby się miał rozpłakać. Mówił chyba szczerze, a jeśli nie, to zaiste był świetnym aktorem.

Ogarnęła mnie jakaś niemoc.

— Kiedy wyjeżdżasz? — zapytałam.

— Za trzy dni, pani.

— Za trzy dni, powiadasz…

— Bardzo pracowite.

Przyłapałam się na myśli, że przecież może mnie wziąć ze sobą do Konstantynopola. Zapewne znajdzie się dla mnie kącik w ogromnym pałacu bazyleusów, gdzie wkrótce zamieszka.

Ale to były tylko mrzonki. Rzymianin dochodzący tak szybko do najwyższych godności nie mógł się obciążać żoną Bizantyjką. Metresą Bizantyjką, to prędzej. Jednakże metresy już go nie obchodziły. Nadeszła pora, żeby się wżenił w możną rodzinę i wspiął na następny szczebel drabiny. Na stanowisku prokuratora w Konstantynopolu nie zagrzeje miejsca, tak samo jak krótko był prokonsulem w Wenecji. Wnet skieruje swoje kroki z powrotem do Rzymu. Zostanie flamenem, trybunem, może wielkim pontyfikiem. Niewykluczone, że jeśli nie powinie mu się noga, kiedyś okrzykną go cesarzem. Wtedy może wezwie mnie do Rzymu, żeby odświeżyć stare wspomnienia. Ale wcześniej na pewno się nie spotkamy.

— Mogę tę noc spędzić z tobą? — zapytał z niespotykaną u niego nutą niepewności, jakby brał pod uwagę, że mogę mu odmówić.

* * *

Oczywiście, nie odmówiłam. Byłoby to głupie i szczeniackie. Poza tym, pragnęłam go. Wiedziałam, że to ostatnia okazja.

Ta noc należała do wina i poezji, śmiechu i łez, uniesienia i wyczerpania.

Rankiem odszedł, zostawiając mnie omotaną marnym, prowincjonalnym życiem, podczas gdy jego celem był Konstantynopol i chwała. Kiedy płynął kanałem do morza, podążała za nim długa procesja gondolierów. Szły słuchy, że lada dzień w Wenecji ma się pojawić nowy prokonsul.

Falkon dał mi jeden pożegnalny prezent: pięknie oprawiony tom ze sztukami Ajschylosa, wykonany na prasie drukarskiej — jednym z wynalazków, którymi chlubi się Rzym.

Początkowo byłam zniesmaczona tym, że zamiast rękopisu daje mi rzecz zrobioną na maszynie. Prędko jednak, jak się to zdarzało niejeden raz w czasie mojego związku z tym trudnym człowiekiem, zrewidowałam swoje poglądy i zaczęłam podziwiać to, co na pierwszy rzut oka wydawało się tanie i wulgarne. Książka na swój sposób była piękna. Nie dość na tym: stanowiła zapowiedź nowych czasów. Nieprzyjmowanie tego do wiadomości, odwracanie się plecami, byłoby głupotą.

Tak więc dowiedziałam się z pierwszej ręki o potędze Rzymu i słabości tego, co wcześniej udawało wielkość. Naszą piękną Wenecję traktował jak przystanek na szlaku. Konstantynopol z jego cesarskim przepychem potraktuje tak samo. Zaiste, pożyteczna lekcja. Otrzymałam jasne pouczenie w kwestii Rzymu i Rzymian, wielce dla mnie bolesne, bo widzę teraz wyraźniej niż kiedykolwiek, że oni są wszystkim, a my, choć wykształceni i obdarzeni dobrymi manierami, jesteśmy niczym.

Nie doceniałam Kwintusa Pompejusza Falkona, podobnie jak nie doceniałam całego narodu. Nikt z nas ich nie doceniał i dlatego znów rządzą światem, a przynajmniej większą jego częścią. Gdy my śmiejemy się, kłaniamy i prosimy o łaskę.

Napisał do mnie kilka listów, co znaczy, że wywarłam na nim duże wrażenie. Wyraża się z tęsknotą, choć bez wylewności, o wspólnie spędzonych chwilach. Jednakże ani słowem nie wspomniał, że chętnie widziałby mnie w Konstantynopolu.

Mimo to, kto wie, może któregoś dnia tam pojadę? Zobaczymy. Zależy, jaki będzie nowy prokonsul.

AUC 2543

Poznając smoka

Dotarłem do teatru o dziewiątej rano, pół godziny przed czasem, bo dobrze wiedziałem, jak cesarz Demetriusz potrafi karać za niepunktualność. Okazało się jednak, że cesarz przybył jeszcze wcześniej. Przed wejściem w niedbałej pozycji czekał Labienus, jego przyboczny gwardzista i niestrudzony towarzysz hucznych zabaw. Kiedy mnie ujrzał, uśmiechnął się złośliwie i zagadnął:

— Co tak późno? Cesarz na ciebie czeka.

— Jestem pół godziny przed czasem — odpowiedziałem kwaśno. Nie warto wdawać się w szczegóły z typami pokroju Labienusa… czy raczej Polikratesa, bo tak powinienem go nazywać, odkąd cesarz nadał wszystkim nowe, greckie imiona. — Gdzie go znajdę?

Labienus wskazał bramę i wyprostował środkowy palec, kłując nim trzy razy powietrze. Minąłem go bez słowa, kuśtykając, i wszedłem do środka.

Ku swojemu przerażeniu dostrzegłem postać cesarza Demetriusza na samym szczycie widowni, w ostatnim rzędzie; jego wiotką sylwetkę obmalował wyraźnie jasny błękit porannego nieba. Niespełna sześć tygodni temu złamałem nogę w kostce, gdy z cesarzem polowaliśmy na dziki w głębi wyspy. Nadal chodziłem o kulach, toteż każdy spacer, nie mówiąc o wdrapywaniu się na schody, był dla mnie nie lada wyzwaniem. No ale cóż, skoro on wszedł na samą górę…

— O, Pizander! W końcu się pokazałeś! — zawołał. — Najwyższa pora. Chodź tu zaraz! Zobaczysz coś ciekawego.

Pizander. Ni stąd, ni zowąd zeszłego lata ponazywał nas wszystkich na grecką modłę. Juliusz, Lucjusz i Marek utracili swoje zacne, tradycyjne rzymskie imiona na rzecz Eurysteusza, Idomeneusza i Diomedesa. Ja, niegdyś Tyberiusz Ulpiusz Drakon, nagle zostałem Pizandrem. Greckie imiona były na cesarskim dworze ostatnim krzykiem mody, którą cesarz pielęgnował po swoim ojcu tutaj na Sycylii. Podejrzewaliśmy, że w ślad za nimi pójdą greckie fryzury, tłuste pomady i lekkie, zwiewne ubrania, a wreszcie, wprowadzona na zasadzie przymusu, praktyka greckiej miłości analnej. Cóż, cesarze zabawiają się na rozmaite sposoby, wolno im. Może i bym się nie skarżył, gdyby nadał mi bohaterskie imię Agamemnona, Odyseusza czy kogoś tej miary. Ale Pizander? Pizander z Larandy był twórcą wspaniałej epicznej historii świata, Heroizmu boskich zaślubin, więc Cezar powinien raczej nazwać mnie na jego pamiątkę, bo też jestem historykiem. Ponadto wcześniej żył Pizander z Kamejros, który napisał najstarszy znany epos opiewający czyny Heraklesa. Był wszelako jeszcze jeden Pizander, gruby i przekupny polityk ateński, bezlitośnie wyszydzony w Hyperbolosie Arystofanesa. Przypadkiem wiem, że to jedna z ulubionych sztuk Cezara. Ponieważ dwaj pierwsi Pizandrzy żyli w dawnych czasach, znani dzisiaj nielicznym, wniosek nasuwa się sam: miał na myśli jednego z bohaterów dzieła Arystofanesa, nadając mi greckie imię. Nie jestem ani gruby, ani przekupny, lecz on uwielbia kłuć nas do żywego takimi żarcikami.

Na przykład zmuszając kalekę do wspinania się na szczyt widowni w teatrze. Gramoliłem się z mozołem po stromych, kamiennych stopniach, wolno mijając kolejne rzędy, aż znalazłem się na samiuteńkiej górze. Demetriusz wpatrywał się w bok, podziwiając na zachodzie malowniczy wierzchołek Etny, ośnieżony i przyprószony popiołem; z jej rozpalonej gardzieli wydobywały się kłęby czarnego dymu. Widoki z górnych miejsc okazałego teatru w Tauromenium zaiste zapierały dech w piersiach. Mnie jednak po wyczerpującej wspinaczce i bez tego oddychało się ciężko. Nie miałem nastroju do podziwiania wspaniałej panoramy.

Stał oparty o kamienną ławę w odsłoniętym korytarzu, gdzie w czasie przerwy sprzedawano wino. Przed nim leżał rozwinięty olbrzymi zwój.

— Oto plany rozwoju wyspy, Pizandrze. Rzuć okiem i powiedz, co o tym sądzisz.

Ogromna mapa Sycylii przykryła całą ławę. Można by pomyśleć, że wyrysowana w skali jeden do jednego. Od razu zauważyłem duże szkarłatne kółka, których było sześć, namalowane grubą krechą. Nie tego oczekiwałem, ponieważ teoretycznym powodem porannego spotkania miała być dyskusja nad cesarskimi planami odnowienia teatru w Tauromenium. Radzę sobie swobodnie w wielu dziedzinach wiedzy, przy czym nieobce mi są zagadnienia architektury. Ale nic z tego: Demetriusz wcale nie myślał o remoncie teatru.