Выбрать главу

I tak się też stało. Sycylia to duża wyspa. Podróż zajęła nam dwa i pół miesiąca. Cezar okazał się dość miłym towarzyszem podróży; bądź co bądź jest dowcipny, inteligentny i żwawy… a to, że jest przy okazji szaleńcem, rzadko mi przeszkadzało. Podróżowaliśmy w komfortowych warunkach. Ze względu na niewyleczoną kostkę większość czasu noszono mnie w lektyce, dzięki czemu czułem się jak wielka, wychuchana osobistość z dawnych czasów, faraon lub Dariusz z Persji. Niestety, nie dość, że tak nagle przerwano mi naukowe badania, to jeszcze — niech to piorun trzaśnie! — miesiącami nie mogłem zajrzeć do dziennika Trajana! Zabranie go w podróż, żeby potajemnie czytać w łóżku, byłoby zbyt ryzykowne. Cezar jest zazdrosnym człowiekiem, gdyby więc niespodziewanie wszedł do sypialni i zobaczył, jak marnuję siły na sprawy nie związane z jego projektem, mógłby bez ceregieli wyrwać mi dziennik i cisnąć go w ogień. Dlatego zostawiłem go pod pieczą Spikulona, przykazawszy mu, żeby go strzegł za cenę własnej krwi. Gdyśmy tak przemierzali wyspę wzdłuż i wszerz w coraz większej spiekocie — nastało bowiem lato i południowe słońce prażyło bezlitośnie — ileż to razy przeleżałem noc, kręcąc się z boku na bok, wyobrażając sobie w rozgorączkowanym umyśle zawartość dziennika, wymyślając dla Trajana niebywałe przygody, zastępujące te prawdziwe, z którymi za sprawą niefrasobliwości i samolubstwa Cezara Demetriusza nie mogłem się zapoznać. A przecież wiedziałem, że prawda, gdy wreszcie ją odkryję, przerośnie moje najśmielsze wyobrażenia.

* * *

W końcu wróciłem do Tauromenium. Spikulon zwrócił mi księgę, a wtedy, w ciągu trzech szalonych dni i nocy, praktycznie bez spania, przeczytałem wszystko od deski do deski. Dowiedziałem się rzeczy, oprócz tych pięknych, zapierających dech w piersiach i niewiarygodnych, istotnie niemożliwych do wyobrażenia, również takich, o których nie jest miło się dowiedzieć.

Chociaż tekst spisano trudniejszą łaciną z czasów średniowiecza, nie przysporzył mi większych trudności. Cesarz Trajan VII miał dryg literacki, a jego dosadny, zrozumiały i nader potoczysty styl przypominał mi jako żywo styl Juliusza Cezara, innego wielkiego wodza, który z tą samą biegłością władał rylcem co mieczem. Prawdopodobnie prowadził dziennik podróży z powodów czysto osobistych, nie zamierzając go nigdy publikować. To, że zachował się w archiwach, po prostu jest dziełem przypadku.

Jego opowieść ma swój początek w sewilskiej stoczni, gdzie przygotowano na wyprawę pięć statków, niezbyt dużych, bo największy ważył tylko 120 ton. Cesarz podał dokładną zawartość ładowni. Oczywiście, broń: sześćdziesiąt kusz, pięćdziesiąt arkebuzów z zamkiem lontowym (dopiero wynalezionych), machiny miotające, oszczepy, kopie, włócznie, puklerze. Kowadła, kamienie szlifierskie, miechy, latarki. Narzędzia, którymi murarze i kamieniarze mieli budować twierdze na nowo odkrytych ziemiach. Maści, lekarstwa, opatrunki. Sześć drewnianych kwadrantów, sześć metalowych astrolabiów, trzydzieści siedem igieł magnetycznych, sześć par kompasów pomiarowych i tak dalej. Z myślą o handlu z książętami nowo poznanych królestw: buteleczki z rtęcią, sztaby miedzi, bele bawełny, aksamit, atłas i brokaty, tysiące dzwoneczków, haczyki wędkarskie, lusterka, noże, paciorki, grzebienie, mosiężne i miedziane bransolety i tym podobne precjoza. A wszystko to spisane z iście urzędniczą skrupulatnością. Poznawałem Trajana Drakona od zupełnie nowej strony.

Nareszcie chwila wypłynięcia. Rzeką Betis z Sewilli na wody Oceanu, potem prędko na Wyspy Kanaryjskie, gdzie jednak nie zobaczyli ani jednego ogromnego psa, od których pochodzi nazwa archipelagu. Natrafili wszakże na niezwykłe drzewo deszczowe, którego gigantyczny napęczniały pień dostarczał wodę całej wyspie. Myślę, że to drzewo umarło, bo od tamtej pory nikt go już nie widział.

Potem skok przez morze do Nowego Świata, spowolniony ospałością wiatrów. Minąwszy równik, stracili z oczu Gwiazdę Polarną. W upale topiła się smoła między wręgami, a pokład rozgrzewał się jak patelnia. Wnet jednak pogoda się poprawiła, dzięki czemu szybko dotarli do wschodnich wybrzeży południowego kontynentu, gdzie mocno się on wybrzusza w stronę Afryki. Władza imperium Peru nie sięgała tak daleko. Mieszkali tam weseli nadzy ludzie, którzy zwyczajowo jedli ludzkie mięso, ale tylko, jak zaznaczył cesarz, „z zabitych nieprzyjaciół”.

Trajan chciał opłynąć kontynent od dołu, co samo w sobie było zuchwałym zamierzeniem, ponieważ nikt nie wiedział, jak daleko na południe trzeba będzie płynąć i jakie w tym najodleglejszym zakątku napotkają przeciwności przyrody. Nawiasem mówiąc, kontynent mógł wcale nie mieć końca na południu, co uniemożliwiałoby kontynuowanie podróży na zachód. Jednolity pas lądu stwarzałby dla marynarzy niepokonaną tamę. Należało się również liczyć z tym, że stawią im opór peruwiańskie wojska. Tak czy inaczej, wyruszyli na południe, zapuszczając się w każdą zatokę, bo mogła oznaczać kraniec kontynentu i połączenie z morzami na zachodzie.

Wielokrotnie takie zatoki okazały się ujściami potężnych rzek, lecz wrogie plemiona dzikich tubylców odstraszały podróżników. Trajan obawiał się też, że płynąc rzeką, zawędrują jedynie w głąb lądu, na ziemie Peruwiańczyków, zamiast przeprawić się na drugi ocean. Tak więc płynęli na południe, wciąż dalej, dalej i dalej. Pogoda, dotychczas upalna, dawała się jeszcze bardziej we znaki, gdy przyszły lodowate wiatry i pochmurne niebo. Wiedzieli jednak, że na południe od równika pory roku są odwrócone, zamiast lata trwa zima, zatem nie zaskoczyła ich ta zmiana.

Na brzegach zauważali osobliwe biało-czarne ptaki, które świetnie pływały, lecz nie umiały latać. Były tłuste i dobre w smaku. Wydawało się, że nie znajdą drogi na zachód. Wybrzeże, puste i jałowe, ciągnęło się w nieskończoność. Napastował ich grad i deszcz ze śniegiem, na rozkołysanej wodzie unosiły się góry lodowe, zimne krople deszczu zamarzały na brodach. Topniały zapasy wody i jedzenia. Ludzie szemrali. Mimo że co dzień oglądali cesarza, zaczynali otwarcie mówić o powrocie. Trajan zastanawiał się, czy grozi mu niebezpieczeństwo.

Niedługo potem, gdy przyszły wietrzyska, jakich dotąd nie widziano, wybuchł bunt. Dowódcy dwóch statków oznajmili, że wycofują się z ekspedycji. „Zaprosili mnie, żebyśmy usiedli do stołu i porozmawiali — pisał Trajan. — Rzecz jasna, chcieli mnie zgładzić. Na jeden zbuntowany statek posłałem pięciu zaufanych ludzi z wiadomością ode mnie, w drugiej zaś łodzi ukradkiem następnych dwudziestu. Kiedy pierwsi weszli na pokład, witani przez dowódcę, ci zabili go na poczekaniu. Wtedy na statek wtargnęła druga grupa. Bunt został stłumiony. Trzech podżegaczy stracono bez sądzenia, jedenastu buntowników wysadzono na brzeg mroźnej wyspy, gdzie nie rosła nawet licha trawa. Nie podejrzewałbym Trajana Drakona o łagodne traktowanie winowajców, lecz spokojne słowa, jakimi opisywał pozostawienie marynarzy na pastwę strasznej śmierci, przyprawiały o dreszcz.

Wyprawa posuwała się naprzód. Na południowych pustkowiach napotkali szczep nagich olbrzymów, wysokich na osiem stóp, z których dwóch wzięli do niewoli, żeby ich później pokazywać w Rzymie jako ciekawostki. „Ryczeli jak byki i coś wrzeszczeli do czczonych przez siebie demonów. Zakutych w łańcuchy, umieściliśmy na dwóch różnych statkach. Wszelako nie chcieli jeść i zaraz pomarli”.

Na przekór sztormom i ciemnościom zbliżali się do bieguna, lecz przejścia na zachód jak nie było, tak nie było. Nawet Trajan bił się z myślami, dumając nad powrotem. Oblodzone morze utrudniało przeprawę. Znaleźli jednak nowe stada tłustych, nie latających ptaków i założyli na lądzie obóz zimowy, w którym spędzili trzy miesiące, co jeszcze bardziej uszczupliło zapasy żywności. Ale gdy pogoda stała się łaskawsza, mimo że wciąż surowa, i postanowili ruszyć dalej, niemal natychmiast przybyli do miejsca zwanego dzisiaj Cieśniną Trajana, położonego na samym końcu kontynentu. Trajan wysłał na rekonesans jeden statek, którego dowódca orzekł, że cieśnina jest wąska, lecz głęboka, z silnym prądem morskim, pełna słonej wody. A więc nie rzeka, lecz droga ku zachodnim morzom!