— Mimo to…
Torkwatus urwał w pół zdania:
— Bądź łaskaw rozważyć inne opcje. Pozbawimy ich posad i puścimy wolno? Zostając między nami, będą podżegać do buntu i knuć intrygi, żeby odzyskać intratne stanowiska. Wsadzić ich tylko do więzienia? Będziemy na nich łożyć z publicznej kasy, póki nie poumierają. Skazać na zesłanie? Zabiorą ze sobą bezprawnie zdobyte bogactwa, które w przeciwnym razie można by złożyć w skarbcu. Wierz mi, Apollinarisie, że jedynym rozwiązaniem jest pozbyć się ich raz na zawsze. Jeśli darujemy im życie, prędzej czy później zbliżą się do cesarza i zaczną go podburzać, żeby się z nami porachował.
— A więc skazujemy ich na śmierć, bo dzięki temu grozi nam mniejsze ryzyko?
— Całemu imperium, nie tylko nam. O swoje życie nie drżę, lecz jeśli my padniemy, razem z nami upadnie imperium. Ci ludzie są wrogami wspólnoty, my zaś stoimy między porządkiem a bezprawiem. Muszą zginąć. Myślałem, że w tej kwestii doszliśmy do porozumienia.
Apollinaris wiedział, że to mocno naciągana argumentacja, miał jednak świadomość, że nie przeforsuje swojego zdania. Nie po raz pierwszy imperium znalazło się o krok od anarchii. Niepokoje w prowincjach były tego pierwszą zapowiedzią. August stworzył imperium dzięki potędze militarnej i to właśnie armia była oparciem cesarza przez te wszystkie stulecia. Wszelako cesarz sprawował władzę za przyzwoleniem poddanych. Nawet najsilniejsze wojska nie zmuszą ludu, żeby długo tolerował rządy nikczemnego lub szalonego imperatora. Historia stale o tym przypominała już od czasów Kaliguli i Nerona. Demetriusz zwariował, to wszyscy widzieli. Roiło się od sprzedajnych urzędników rządowych. Jeżeli plebejusze istotnie knuli przewrót, a wielce prawdopodobne, że Torkwatus nie mylił się co do tego, to bezwzględna wojna z korupcją i szaleństwem mogła być jedynym środkiem ocalenia. Darowanie życia sługusom Demetriusza, by się powtórnie zorganizowali i zbliżyli do cesarza, przybliżało zagładę.
— No dobrze — powiedział Apollinaris. — Ale jak daleko zamierzasz się posunąć?
— Zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja — odparł Torkwatus.
Po miesiącu upamiętniającym Juliusza przyszedł miesiąc poświęcony Augustowi. Najbardziej dokuczliwe lato w długich dziejach Rzymu wciąż nie dawało za wygraną. Nieznośny skwar, potworna duchota, niska powała chmur złowieszczo zasłaniających słońce, błyskawice w górach mimo braku deszczu, rosnące napięcie. Ludziom nie wytrzymywały nerwy, kiedy sznur wozów, przewożących jak co dzień świeży ładunek skazańców, toczył się w kierunku katowskiego pieńka. Zawsze zbierał się gęsty tłum gapiów; biedacy na równi z bogaczami spoglądali na siepacza i jego ofiary, zafascynowani widowiskiem niczym ludzie obserwujący kołyszący się łeb węża gotowego do ataku. Krwawy spektakl przerażał, lecz wszystkich do niego ciągnęło. Nad Rzymem unosił się zapach krwi. Z każdym dniem miasto było czystsze i bardziej zalęknione, podszyte strachem i podejrzliwością.
— To już piąty tydzień — zauważył Laktancjusz Rufus, przewodniczący senatorskiego gremium sędziowskiego. — Nawet nasi koledzy z izby giną.
— Paktumejusz Pollio, sądzony i uznany winnym — rzekł Juliusz Papinio. Stał najbliżej Rufusa w małej grupce ludzi, zebranej tego gorącego, parnego poranka w portyku senatu.
— Podobnie jak Marek Florianus — dorzucił korpulentny Terencjusz Figulus.
— I Makrynus — powiedział Flawiusz Lollianus.
— I Fulpianus.
— To by było na tyle. W sumie czterech.
— Czterech senatorów, owszem — rzekł Laktancjusz Rufus. — Na razie. Ale kto będzie następny, pytam. Ty? Ja? Kiedy to się zakończy? Ostatnio królową Rzymu jest śmierć. Cały senat jest w niebezpieczeństwie, przyjaciele. — Wydawał się monstrualnym sierpem: niespotykanie wysoki, z obwisłymi ramionami, wygiętym w łuk kręgosłupem i profilem kościstej twarzy podobnym do zębatej klingi miecza. Przeszło trzydzieści lat był dostojnym członkiem senatu: zausznikiem zmarłego cesarza Lodowikusa, zaufanym doradcą Demetriusza, w przeszłości trzykrotnie mianowany konsulem. — Musimy się jakoś bronić.
— Co proponujesz? — zapytał Papinio. — Mamy wezwać cesarza do usunięcia konsulów?
Było to powiedziane bez przekonania. Wszyscy, również sam Papinio, dobrze wiedzieli, że to śmieszny pomysł.
— Skromnie przypominam, że cesarz także jest więźniem — powiedział Laktancjusz gwoli formalności.
— Niestety — przyznał Papinio. — Cała władza przeszła w ręce konsulów.
— Zgadza się — rzekł Rufus — toteż naszym zadaniem będzie wbicie między nich klina. Zbierzmy się w trzech, czterech, może pięciu i chodźmy ze skargą do Apollinarisa. To rozsądny człowiek. Z pewnością widzi szkody poczynione przez Torkwatusa i groźbę, że jeśli czystki będą się przeciągać, wymkną się spod kontroli i przejdą przez Rzym jak ściana ognia. Poprosimy, żeby odwołał ze stanowiska Torkwatusa i powołał nowego konsula.
— Odwołał ze stanowiska Torkwatusa?! — zdumiał się Terencjusz Figulus. — Jakby to było takie proste! W ogóle mógłby to zrobić?
— Apollinaris dokonał, i to bez przemęczania się, ponownego podboju czterech czy pięciu prowincji. Nie sprostałby jednemu człowiekowi?
— A jeśli nie zechce? — zapytał Papinio. — Jeśli popiera metody Torkwatusa?
— W takim razie usuniemy obu — odrzekł Rufus. — Niech to jednak będzie środek ostateczny. Który z was pójdzie ze mną do Apollinarisa?
— Ja — zgłosił się zaraz Papinio.
Nikt mu nie zawtórował.
Rufus przyjrzał się wszystkim.
— Co z wami? Figulus! Lollianus! Pryskusie, czemu milczysz? Salwiusz Julian!
Koniec końców, Rufus pozyskał do swojej misji dwóch towarzyszy: nader ambitnego Juliusza Papiniona oraz młodego senatora Gajusza Lucjusza Frontinusa, którego rodzina posiadała rozległe winnice w południowej Italii. Chociaż w konsulacie roboty było co niemiara — zwykle dzień upływał konsulowi na dochodzeniach, wydawaniu nakazów aresztowania, uczestniczeniu w rozprawach sądowych, podpisywaniu rozkazów egzekucji skazańców (czyli prawie każdego, kto stawał przed sądem) — z zadziwiającą łatwością uzyskali audiencję u konsula Waleriana Apollinarisa. Wyjednanie jego poparcia nie było już jednak takie proste.
— Wasza prośba stanowi w zasadzie zdradę stanu, o czym zapewne wiecie — rzekł spokojnie Apollinaris. Siedział za biurkiem, gdy pozostali rozmawiali na stojąco. — Twierdząc, że mianowany zgodnie z prawem konsul może usunąć drugiego, zachęcacie mnie do przystąpienia do zmowy, której celem jest niewątpliwie obalenie prawomocnego systemu władzy w imperium. To zbrodnia karana śmiercią. W tej chwili mógłbym zamknąć was w lochu. Pod koniec tygodnia poczulibyście topór kata. Prawda, Rufusie, Papinionie, Frontinusie?
Niepodobna było stwierdzić, czy żartuje, czy grozi. Laktancjusz Rufus, wytrzymując zimny, badawczy wzrok konsula, odpowiedział:
— Za tydzień lub dwa poszedłbyś w nasze ślady, hrabio. Kto jak kto, ale ty z pewnością rozumiesz, jakim zagrożeniem dla wszystkich jest Torkwatus. Na pewno dla nas i dla ciebie, może nawet dla siebie samego.
— Owszem, jest zagrożeniem dla was. Ale czemu dla mnie? Popieram wszelkie działania Torkwatusa, czyż nie? Dlaczego mój szacowny kolega miałby się zwrócić przeciwko mnie?
— Bo jasno widać — mówił Rufus — że zapewne szybciej, niż się spodziewamy, usunięcie cesarza Demetriusza stanie się polityczną koniecznością. A cesarz nie ma syna. Dziedzicem tronu jest jego niepoczytalny i nieporadny brat Mariusz, który śmieje się ze wszystkiego w swoim pałacu na Capri. Nie ma zadatków na cesarza. Ty i Torkwatus jesteście jedynymi godnymi kandydatami do objęcia tronu. Ale nie może być dwóch cesarzy. Rozumiesz, do czego zmierzam?