— Z żalem ci oznajmiam — zaczął od razu Apollinaris swoim przesadnie poważnym tonem — że to bardzo smutny dzień dla imperium. Jego Wysokość Demetriusz August nie żyje.
— Niepowetowana strata — odparł Laureolus tym samym tonem udawanej powagi. A ponieważ w swoim lotnym umyśle błyskawicznie doszedł do właściwych wniosków, w jego oczach odmalowała się zgroza. — Jego następcą będzie…?
Apollinaris uśmiechnął się.
— Niech żyje Laureolus Cezar August, imperator Rzymu!
Laureolus zasłonił twarz rękami.
— Nie, nie…
— Musisz. Jesteś zbawcą imperium.
Nie dalej jak tego ranka Apollinaris zamierzał poprosić Laureolusa, żeby został drugim konsulem. Jednakże niespodziewana ucieczka Demetriusza z więzienia w królewskim domu gościnnym położyła kres tym planom. Apollinaris wiedział, że może teraz mianować konsulem Charakosa lub Sulpicjusza Sylanusa, zaradnego prefekta finansów publicznych, lub też każdego, kto mu się spodoba. W każdym razie tego dnia należało obsadzić kogoś w roli cesarza. Co Laureolus w lot pojął.
Bladość lic ustąpiła, oczy błyszczały zdumieniem i oburzeniem.
— A co z moim cichym wypoczynkiem na prowincji, Apollinarisie? Co z moją pracą uczonego?
— Czytać i pisać możesz sobie w pałacu. Zapewniam cię, że cesarska biblioteka nie ma sobie równej w całym świecie. Odmowa nie wchodzi w rachubę. Chciałbyś, żeby Rzym stoczył się w otchłań anarchii? Tylko ty nadajesz się na cesarza.
— A ty nie?
— Mnie wychowano do żołnierki i administracji. Żaden ze mnie imperator. Nie, Cezarze, oprócz ciebie nie widzę nikogo.
— Przestań nazywać mnie Cezarem!
— To moja powinność. I twoja. Będę zawsze przy tobie jako starszy konsul. Wiedz, że i mnie się marzył spoczynek, lecz odkładam go na przyszłość. Rzym tego od nas oczekuje. To miasto widziało już różne oblicza szaleństwa: najpierw szaleństwo Demetriusza, później inna jego odmiana, na którą cierpiał Torkwatus. A wichrzyciele w Suburze są zapowiedzią nowych szaleństw. Trzeba z tym skończyć i tylko my możemy to uczynić. A więc powtarzam: „Niech żyje Laureolus Cezar August!”. Jutro zostaniesz przedstawiony senatowi, pojutrze ludowi Rzymu.
— Niech cię piorun spali, Apollinarisie!
— Nie wstyd ci, Cezarze, tak się odzywać do człowieka, który posadził cię na tronie wielkiego Augusta?
Laktancjusz Rufus, pełniący funkcję magistrata senatu, osobiście przedłożył wniosek, na mocy którego Laureolus otrzymał prawo do tytułu princepsa, imperatora, wielkiego pontyfika, trybuna ludowego i wielu innych, które przysługiwały pierwszemu obywatelowi i cesarzowi Rzymu. Senatorowie, żwawo porwawszy się z miejsc z okrzykami aprobaty, nie zwlekali z oświadczeniem, że wybór jest jednomyślny. Zaraz potem hrabiego Waleriana Apollinarisa ponownie wybrano na konsula, przy czym osiemdziesięciotrzyletni Clarissimus Blossius, najstarszy członek senatu, szybko został wybrany na współkonsula.
— Teraz więc — rzekł Apollinaris wieczorem w pałacu — zabieramy się do przywracania ładu w imperium.
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Wcielenie w życie tych pięknych słów okazało się większym wyzwaniem, niż mogłoby się wydawać. Charakos zorganizował siatkę szpiegów, którzy dzień i noc przemierzali miasto, wyczuleni na wszelkie objawy dywersji i niezadowolenia. Ci donosili zgodnie, że jad demokratycznych ideałów rozprzestrzenił się po wszystkich dzielnicach stolicy. Zwykli ludzie, plebejusze, pozbawieni jakichkolwiek zaszczytów i majątków, patrzyli bez zmrużenia oka na egzekucje dworzan cesarza na placu Marka Anastazjusza, nie przejmowali się też, kiedy konsulowie posyłali na szafot zastępy senatorów i kiedy dowiedzieli się o niemal równoczesnej śmierci konsula Torkwatusa i cesarza Demetriusza. Gdyby do nich należał wybór, aresztowaliby wszystkich uprawnionych do noszenia togi wolnego obywatela, a wraz z nimi ich żony i dzieci, potem skazaliby ich na ścięcie, a majątki rozdzielili wśród pospólstwa dla dobra ogólnego.
Apollinaris powołał radę porządku publicznego, mającą badać i kontrolować w stolicy rozprzestrzenianie się wywrotowych idei. Został jej przewodniczącym. W skład rady oprócz niego weszli Charakos i Laktancjusz Rufus. Kiedy Laureolus protestował, że nie dopuszczono go do tego grona, Apollinaris przyjął i jego, lecz zawsze pilnował, żeby posiedzenia kolidowały z ważnymi zajęciami cesarza. Należało wykonać wiele niemiłych posunięć, a Laureolus w mniemaniu Apollinarisa był człowiekiem zbyt wrażliwym i rycerskim, żeby zaaprobować niektóre krwawe metody.
Cóż, i ja nim jestem, pomyślał Apollinaris, wrażliwym i rycerskim człowiekiem, a jednak w ciągu ostatnich tygodni brodziłem w morzu krwi, żeby uchronić imperium od zagłady. Za późno na odwrót; muszę iść do przodu, dojść na drugi brzeg.
Namierzono wreszcie przywódcę rozruchów w Suburze, pewnego Greka imieniem Timoleon, niegdyś niewolnika. Charakos pokazał Apollinarisowi pamflet, w którym Timoleon namawia do wytępienia klasy patrycjuszy, obalenia wszystkich istniejących struktur politycznych w imperium i ustanowienia tak zwanego trybunału ludowego: gremium liczącego tysiąc osób, po dwudziestu z pięćdziesięciu dzielnic stolicy, wybranych w głosowaniu powszechnym przez ogół obywateli. Ustępować mieliby po dwóch latach służby, przed kolejnymi wyborami, przy czym nikt nie mógłby być członkiem trybunału dwukrotnie w ciągu dekady. Osobom z grona dawnych senatorów i arystokratów nie wolno byłoby zgłaszać swojej kandydatury.
— Aresztujcie Timoleona, a z nim ze trzydziestu najbardziej wyszczekanych mącicieli — rozkazał Apollinaris. — Kiedy staną przed sądem, dopilnujecie, żeby prędko dosięgła ich sprawiedliwość.
Niebawem powrócił Charakos z wiadomością, że Timoleon zaszył się w niezbadanych komorach starożytnych podziemi, gdzie przemieszcza się z miejsca na miejsce, stale o krok przed tropiącymi go wysłannikami rady porządku publicznego.
— Znajdźcie go — rzekł Apollinaris.
— Moglibyśmy go szukać pięćset lat bezskutecznie — odparł Charakos.
— Znajdźcie go — powtórzył Apollinaris.
Mijały dni, a Timoleon wciąż wymykał się swoim prześladowcom.
Inni plebejscy rewolucjoniści nie byli tak przebiegli… albo też nie sprzyjało im szczęście. Aresztowanych agitatorów zwożono wozami. Liczba egzekucji, która nieco zmalała w czasie oficjalnej żałoby po ogłoszeniu śmierci Demetriusza i po ceremoniach towarzyszących intronizacji cesarza Laureolusa, znów wzrosła. Wnet ścinano tylu winowajców, co pod koniec działalności Torkwatusa. A potem codzienne żniwo jeszcze się powiększyło.
Apollinaris nie potrafił oszukiwać samego siebie. Usunął Torkwatusa w interesie pokoju i proszę: podążał tą samą krwawą ścieżką, co jego nieżyjący kolega. Nie widział innego wyjścia. Sprawy wyższej wagi. Wspólnota się chwiała. Sto lat rządów głupich cesarzy osłabiło fundamenty, które teraz należało umocnić. A skoro krew musiała się koniecznie zmieszać z zaprawą, to trudno, niech i tak będzie. To był jego obowiązek, mimo że często bolesny. Zawsze stawiał znak równości między obowiązkiem a zwykłą, prostą służbą — służbą imperium, cesarzowi, obywatelom Rzymu, własnemu kodeksowi zasad przykładnego Rzymianina. W tych dramatycznych dniach odkrył jednak, że w grę wchodzi coś więcej: ciężkie brzemię trudności, sporów, cierpienia i wyrzeczeń.
Mimo to ani myślał się uchylać.