Выбрать главу

Twarz Laureolusa nie odzwierciedlała żadnych uczuć. Gdy zaklaskał, do gabinetu weszło trzech gwardzistów.

— Odprowadzicie hrabiego Apollinarisa do cesarskiego więzienia — rzekł i się odwrócił.

* * *

— Nie odważy się skazać cię na ścięcie — zauważył Charakos. — Byłby to początek nowych zamieszek i wyroków.

— Tak sądzisz? — Apollinaris dostał najwygodniejszą celę, zarezerwowaną dla szlachetnie urodzonych więźniów, okrytych hańbą członków rodziny panującej czy młodszych braci, którzy targnęli się na życie cesarza. Na ścianach wisiały grube, purpurowe tkaniny, sofy były dziełem pierwszorzędnych rzemieślników.

— Tak sądzę. Jesteś najważniejszym człowiekiem w Cesarstwie. Wszyscy wiedzą, czego dokonałeś w prowincjach. I wiedzą, że uchroniłeś nas przed Torkwatusem, a Laureolusowi otworzyłeś drogę do tronu. Po śmierci Demetriusza powinieneś był przejąć władzę. Jeśli cię zabije, będzie miał senat przeciwko sobie i rozruchy w mieście.

— Szczerze wątpię — odparł Apollinaris zmęczonym głosem. — Mylisz się w ocenie sytuacji, choć rzadko ci się to zdarza. Mniejsza o to. Przyniosłeś książki?

— Tak. — Charakos otworzył ciężką paczkę. — Lentulus Aufidiusz, Sekstus Azyniusz, Swetoniusz, Ammianus Marcellinus, Juliusz Kapitolinus, Liwiusz, Tukidydes, Tacyt. Najwięksi dziejopisarze.

— Będę miał co czytać w nocy — rzekł Apollinaris. — Dziękuję, możesz odejść.

— Panie…

— Możesz odejść — powtórzył, lecz gdy Charakos zbliżył się do drzwi, zapytał: — Jeszcze jedno. Co z Timoleonem?

— Puścili go na wolność, panie.

— Tego się właśnie obawiałem.

Po odejściu Charakosa zajął się książkami. Zamierzał zacząć od Tukidydesa, przerażającego sprawozdania z okropnej wojny między Atenami a Spartą, książki wyjątkowo posępnej w swoim przekazie. Potem chciał się przebić, tom po tomie, poprzez późniejsze dzieje. A jeśli Laureolus zostawi go na razie przy życiu, żeby mógł je wszystkie jeszcze raz przeczytać, może sam się zabierze za więzienne zapiski — pamiętnik, w którym będzie próbował nie rozczulać się nad sobą, mimo że opowie, jak dla ratowania imperium położył na szali własne życie. Nie sądził jednak, żeby Laureolus dał mu czas na pisanie. Nie odbędzie się publiczna egzekucja, o nie. Charakos nie mylił się w tym względzie. Był wszak bohaterem ludu, a takich się publicznie nie wlecze pod topór. W dodatku Laureolus wychodził z założenia, że należy dać wytchnienie zapracowanym katom i przywrócić w stolicy coś na podobieństwo ładu.

Sięgnął po pierwszy tom dzieła Tukidydesa. Zatrzymał się na wstępie i czytał go raz po raz.

Zapukano do drzwi. Czekał na to.

— Proszę — odpowiedział. — Drzwi raczej nie są zamknięte.

Do celi wszedł wysoki osobnik, człowiek w czarnym kapturze, spod którego wyzierało chude oblicze. Zimne spojrzenie wpadniętych oczu, napięta i szorstka skóra, wargi wąskie i zaciśnięte.

— Znam cię — rzekł spokojnie Apollinaris, choć nigdy go nie widział.

— Powinieneś — stwierdził mężczyzna, idąc ku niemu z obnażonym nożem. — Znasz mnie bardzo dobrze. I chyba się mnie spodziewałeś.

— Spodziewałem się — odparł Apollinaris.

* * *

Był pierwszy dzień miesiąca, kiedy prefekt finansów publicznych i prefekt skarbca cesarskiego spotykali się na tradycyjnym obiedzie, na którym omawiali sprawy dotyczące działania obu instytucji. Nawet teraz, wiele tygodni od przejęcia władzy przez nowego cesarza, nad prywatną szkatułą władcy, fiscus imperialis, wciąż pieczę sprawował Kwintus Cestiusz, podczas gdy środkami publicznym, fiscus publicus, od lat zarządzał Sulpicjusz Sylanus. Przeżyli wszystkie burze. Sztukę przetrwania opanowali do perfekcji.

— A więc hrabia Walerian Apollinaris zabity — rzekł Cestiusz. — Szkoda. Był wielkim człowiekiem.

— Zbyt wielkim, żeby ustrzec się zguby. Takich ludzi zawsze w końcu się usuwa. Ale szkoda, zgadzam się z tobą. Był prawdziwym Rzymianinem. Takim, jacy dawniej bywali. W dzisiejszych strasznych czasach niełatwo takich znaleźć.

— Przynajmniej mamy spokój. Imperium jest znowu potęgą dzięki hrabiemu Apollinarisowi i miłościwie nam panującemu cesarzowi Laureolusowi.

— Tak, ale czy się ostoi? Czy rozwiązano najważniejsze problemy? — Sylanus, mały, chytry żarłok o wielkim niezmąconym poczuciu humoru, ukroił sobie kolejną porcję mięsa. — Zabawię się we wróżbitę, Cestiuszu. W ciągu stu lat wszystko runie.

— Jesteś niepoprawnym optymistą. Mylisz się co najmniej o połowę. — Kwintus Cestiusz sięgnął po wino, choć pił rzadko.

— No tak, masz rację — stwierdził Sylanus.

AUC 2603

Via Roma

Jak ustalono, czeka na mnie powóz, kiedy schodzę na ląd w porcie neapolitańskim po sześciodniowym rejsie parowcem z Brytanii. Mój ojciec o wszystko się zatroszczył ze zwykłą sobie zapobiegliwością. Woźnica od razu mnie spostrzega, bo i trudno nie zauważyć potężnego, złotowłosego barbarzyńcy, nordyckiego wielkoluda, który góruje nad zagonioną ciżbą niskich, smagłych południowców.

— Signore! Signore! — woła. — Venga qua, signore.

Jednakże ciepło słonecznego październikowego dnia przykuwa mnie do miejsca. Rozglądam się w oszołomieniu, przygnieciony natłokiem nieznanych mi widoków i zapachów. Podróż z ojczystej Brytanii, gdzie panują jesienne słoty, do baśniowej krainy niekończącego się lata okazała się wyprawą nie tylko do innego kraju, ale wręcz świata. Urzeka mnie migotliwe, rozpalone powietrze, intensywny blask słońca, krocie nieznanych tropikalnych drzew. I rozległe, imponujące miasto, rozciągnięte wzdłuż wybrzeża Zatoki Neapolitańskiej. I pagórki porośnięte bujną zielenią, pięknie upstrzone bielą zimowych willi cesarskiej arystokracji. Na prawo zaś, w oddali, piętrzy się ciemna góra, potężny wulkan Wezuwiusz, wznoszący się nad miastem jak drzemiący bóg. Wydaje mi się, że widać nikłą, szarą smużkę dymu, wydobywającą się chybotliwie z wierzchołka. Może w czasie mojej obecności bóg się obudzi i okrwawi zbocza ognistą rzeką lawy, jak to czynił na przestrzeni niezmierzonych wieków?

To się akurat nie stanie. Ale będzie ogień — pożar, który strawi imperium. Moim przeznaczeniem jest stanąć na krawędzi, w rozbłyskach pożogi, bez świadomości tego, co się wokół dokonuje. Biedny, niewinny naiwniak z dalekiego kraju.

— Signore! Per favore! — Woźnica przepycha się w moją stronę i niecierpliwie szarpie mnie za rękaw, co jest wyjątkowo karygodnym zachowaniem. W Brytanii dałbym takiemu w łeb, lecz to nie Brytania, tu zapewne panują inne obyczaje. Patrzy na mnie błagalnym wzrokiem. Dwukrotnie przewyższam go wzrostem.

— Ty znasz romano, signore? — pyta ze śmiesznym brytańskim akcentem. — Musimy stąd zaraz wyjechać. Tłok, masa ludzi, bagaże, co tylko. Nie wolno mi marudzić na nabrzeżu, gdy mam pasażera. Takie prawo. Capisce, signore? Capisce?

— Si, si, capisco — odpowiadam. Oczywiście, że mówię po rzymsku. Przygotowując się do podróży, przez trzy tygodnie uczyłem się języka, w zasadzie dość łatwego. Bo czymże on jest, jeśli nie uproszczoną, ordynarną wersją łaciny. A kto nie zna łaciny w cywilizowanym świecie? — Andiamo, si.