A wszystkiemu winne przeklęte wygodne życie. Z tej przyczyny młody, rozrzutny syn cesarza przeżywał katusze, spotęgowane ciągłą świadomością własnej nieużyteczności. W wielką moc szyderczo wpisała się wielka niemoc — jedyna rzecz, która dostała mu się wraz z królewskim urodzeniem. Zupełnie jakby największym wrogiem, z jakim przyszło mu toczyć bój, była jego usłana różami, lecz nudna egzystencja, z której wyrywał się dopiero w Krainie Cieni, gdzie mierzył w to, co ostateczne i nieosiągalne. Hebrajczyk był jego niezastąpionym sojusznikiem. Z reguły wystarczyło krótkie hasło, nie zawsze po łacinie, żeby uzyskać wstęp do pieczar, gdzie człowiek bez zaproszenia zwykle nie miał czego szukać.
Tutaj, w otoczeniu płonących łuczyw, rozsnuwających w powietrzu czarny kopeć — świateł nigdy nie gasnących w tym miejscu, gdzie dzień niczym nie różnił się od nocy, powstało targowisko, na którym sprzedawano wyszukane specjały, a więc języki słowików i flamingów, śledziony minogów, racice wielbłądów, jasnożółte grzebienie kogutów, łby papug, wątroby szczupaków, móżdżki pawi i bażantów, uszy orzesznic, jajka pelikanów — słowem, osobliwości ze wszystkich zakątków imperium, wystawnie wykładane na srebrzystych tacach.
Menandros, niby to Grek otrzaskany w świecie, a wybałuszał oczy jak kmiotek z prowincji.
— Rzymianie to jedzą na co dzień? — zapytał.
Cezar ze swoim mglistym etruskim uśmiechem zapewnił go, że owszem, zawsze i wszędzie, nie tylko przy cesarskim stole, ale i w najlichszej rzymskiej chałupie. Obiecał przy najbliższej okazji dać mu do skosztowania potrawkę ze słowiczych języków i pawich móżdżków.
Znaleźli się na gwarnym placu, gdzie popisywali się komedianci, żonglerzy, akrobaci, połykacze mieczy i ognia, linoskoczkowie i wszelkiej maści artyści. Naganiacze chrapliwym wrzaskiem wychwalali osiągnięcia tych, którzy ich wynajęli. Maksymilian szczodrą ręką rzucał im srebrniki, podobnie jak za jego namową Menandros. Dalej wśród kolumnady odbywały się pokazy dziwolągów, karłów i garbusów, trzech mizdrzących się półidiotów w kosztownej szkarłatnej liberii, człowieka wyglądającego jak żywy szkielet i drugiego o niebotycznym wzroście.
— Nie ma już strusiogłowego — rzekł Danielus, wyraźnie rozczarowany. — Także dziewczyny z trojgiem oczu i bliźniaków złączonych w talii.
I tutaj hojnie sypała się moneta, aczkolwiek Danielus ani myślał rozwiązywać mieszka.
— Wiesz, Faustusie, kto jest największym dziwolągiem, największym potworem? — zapytał cicho Maksymilian, gdy szli koło siebie. A ponieważ Faustus milczał, książę sam dał mu odpowiedź, i to taką, której Faustus się nie spodziewał: — Cesarz, przyjacielu, bo trzyma się z dala od innych. To nie lada odmieniec, do cna wyzuty z miłości, uczciwości i innych ludzkich uczuć. Cudaczny stwór, ten nasz cesarz. Żadna ziemska poczwara nie zasługuje bardziej na litość.
Chwyciwszy z siłą imadła najbardziej mięsistą część ręki Faustusa, Cezar przeniknął go dziwnym, zdumiewająco intensywnym spojrzeniem wściekłości i bólu. Faustus nie znał swojego druha od tej strony. Zaraz jednak Maksymilian wyszczerzył zęby, pogodnie szturchnął go w bok i mrugnął okiem, jakby chciał złagodzić wymowę swoich słów.
Dalej natknęli się na stoiska aptekarzy, stłoczone w ciasnych wnękach. Przypuszczalnie kiedyś była tu świątynia. Przed każdym stoiskiem paliła się lampka. Sprzedawcy oferowali żółć byka i hieny, skóry zdarte z węży, pajęczyny, łajno słonia.
— Co to? — Grek wskazał szklaną buteleczkę z drobniutkim, szarym proszkiem.
Danielus zasięgnął języka i zaraz meldował, że to odchody sycylijskich gołębi, cenne lekarstwo na owrzodzenia nóg i wiele innych przypadłości. W sąsiednim kramie sprzedawano rzadko spotykaną aromatyczną korę z drzew rosnących w Indiach. Nieco dalej — małe krążki z czerwonej gliny, pochodzące z wyspy Lemnos, opatrzone świętą pieczęcią Diany, rzekomy lek dla ludzi pogryzionych przez wściekłe psy, zwalczający także najsilniejsze trucizny.
— A ten tu człowiek — obwieścił Maksymilian przy następnym kramie — ma do sprzedania teriak, panaceum na wszelką dolegliwość, w tym trąd. Chyba wytwarza się go ze żmijowego mięsa, moczonego w winie, z dodatkiem nieznanych składników. Choćbyśmy kołem go łamali, tajemnicy nie zdradzi. — Puściwszy oko do właściciela kramu, sędziwego jednookiego Ajgipcjanina o sępich rysach twarzy, dodał: — Czyż nie tak, Ptolemeuszu? Choćbyśmy cię wzięli na męki?
— Mam nadzieję, Cezarze, że do tego nie dojdzie — odpowiedział sprzedawca.
— A więc jesteś tu znany? — spytał Menandros, gdy się oddalili.
— Przez niektórych. Ten kilkakrotnie taszczył do pałacu swój towar, żeby wyleczyć mojego schorowanego ojca.
— Twojego schorowanego ojca, no tak — rzekł Grek. — Cały świat modli się o jego rychły powrót do zdrowia.
Maksymilian pokiwał głową bez przekonania, jakby Menandros życzył sobie ładnej pogody na następny dzień.
Faustusa niepokoił niezwykły nastrój Cezara. Znał go jako człowieka nieprzewidywalnego, stale krążącego między żelaznym opanowaniem a nieokiełznaną swawolą, tym niemniej grzeczność zawsze nakazywała podziękować za wyrazy współczucia. On jednak nie potrafił się na to zdobyć. Zastanawiał się, co ambasador pomyśli sobie o księciu. A może nie pomyśli sobie nic szczególnego, bo założy, że tego właśnie należy się spodziewać po synu rzymskiego cesarza?
W podziemnym świecie nie istniały zegary, więc z braku słońca i nieba nie sposób było podać godziny. Wszelako brzuch Faustusa nieomylnie odmierzał czas.
— Wyjdziemy na górę, żeby coś zjeść — zwrócił się do posła — czy wolałbyś posilić się na dole?
— Na dole! Też pytanie! — oburzył się Grek. — Ani mi się śni wracać na górę!
Zjedli w oświetlonej pochodniami tawernie w odległości dwóch galerii od kramów aptekarzy, gdzie siedzieli na twardych, drewnianych ławach, wmieszani w ciżbę tchnącego czosnkiem pospólstwa. Zamówili mięso duszone w pikantnym sosie z kiszonej ryby, owoce maczane w miodzie z octem i kwaśne wino, niewiele łagodniejsze od octu. Menandrosowi najwidoczniej smakowało. Zapewne nigdy dotąd nie raczył się tak ordynarnymi delicjami; obżerał się z iście wilczym apetytem. Na skutki nieumiarkowania nie trzeba było długo czekać: czoło zrosił mu pot, policzki poczerwieniały, oczy zaszły mgłą. Także Maksymilian pochłaniał danie za daniem, popijając zdumiewającą ilością wstrętnego wina. On jednak, nawykły do takich specjałów, nie potrafił oderwać się od stołu, póki miał trunek pod ręką. Faustus, który też nie zwykł odejmować sobie od ust i często pił na umór, uwielbiając to szczególne ukojenie zmysłów po opiciu się winem, oddzielenie lotnego umysłu od coraz bardziej odpychającego, ociężałego ciała — tym razem przełykał z wysiłkiem. Mimo to starał się jak najwięcej upić z każdego dzbanka, żeby tylko Cezar nie przeholował. Resztę podsuwał nieporuszonemu, obdarzonemu bezdennym brzuchem Danielusowi, świadom, co się może zdarzyć, jeśli zamroczony winem książę wda się w jakąś głupią awanturę w podziemiach. Nietrudno mu było wyobrazić sobie, jak pewnego dnia kładzie na desce stygnące zwłoki Maksymiliana ze szpetnie rozchlastanym brzuchem. Najlepsze, co mogłoby go po tym spotkać, to spędzenie reszty życia na okrutnej zsyłce gdzieś w ponurym, germańskim zamczysku.
Kiedy w końcu późnym popołudniem podjęli wędrówkę, dało się zauważyć pewne zachwianie równowagi w grupie. Otóż Maksymilian — może dlatego, że nagle zaczął się nudzić, a może z przejedzenia — nagle stracił zainteresowanie wyprawą. Już nie pędził jak wariat, fruwając z korytarza do korytarza, jakby się ścigał z niewidocznym przeciwnikiem. Odtąd Menandros, pobudzony wlanym w siebie winem, przejął dowodzenie: gnał podziemnymi komnatami, dręczony pragnieniem zobaczenia wszystkiego, potężniejszym niż wcześniejszy animusz księcia. Nie znając okolicy, skręcał na chybił trafił: a to wciągał ich do czarnych zaułków, a to prowadził nad skraj zabójczych przepaści, gdzie po długich drabinach schodzili do niższych poziomów, a to znowu zaglądał do komór z malowanymi ścianami, w których obłąkane baby, usadowione w swoich wnękach jak na tronach, gderliwie domagały się jałmużny.