Uśmiecham się rozbrajająco. I widzę, że łapią w lot moje myśli. Opisuję durne pozerstwo bogatego kupca z prowincji, nic więcej.
— Właściwie jak dawno to było? — pyta rudowłosa Lucylla.
— Odtworzenie drzewa genealogicznego?
— Schwytanie i ułaskawienie twojego wielkiego przodka.
— Jak to… — Waham się. Czyżbym nie powiedział, że w czasach Klaudiusza I? Ona jednak mruga rzęsami, jakby nie skalała się jakąkolwiek wiedzą historyczną. — Mniej więcej tysiąc osiemset lat temu — tłumaczę. — U zarania imperium. Klaudiusz I był czwartym cesarzem. Piątym, jeśli liczyć Juliusza Cezara, do czego sam się skłaniam.
— Jak ty się znasz na tych rzeczach — mówi ze śmiechem Adriana Frontina.
— Na historii, to prawda. I prawie na niczym innym.
— Będziesz podróżował po całej Italii? — pyta Lucylla.
— Chciałbym zwiedzić okolice Neapolis, ma się rozumieć. Także Pompeje i inne stare ruiny. Chciałbym też spędzić kilka dni na wyspie Capri. Potem, oczywiście, udam się do Rzymu, a może jeszcze dalej na północ: do Etrurii, Wenecji i kto wie, czy nie Mediolanum. Tak naprawdę, chcę zobaczyć wszystko.
— Może byśmy pozwiedzali razem? — proponuje Lucylla prosto z mostu, bez ogródek. Nie mruga już niewinnie rzęsami; w jej inteligentnych oczach ewidentnie gości szelmowski wyraz.
Oczywiście, słyszałem, że Rzymianki takie już są. Mimo to jej bezpośredniość zbija mnie z tropu. Nagle wszyscy mnie dopadają. Marcellus Frontinus bombarduje mnie nazwiskami, wyrzucając je z siebie tak prędko, że nie jestem w stanie przypisać ich do twarzy.
— Enrico Giunio, hrabia Pausylipon, i hrabina Emilia. Mój syn, Druso Tiberio, i jego przyjaciel Ezio. Quintillo Fabio Puteolano. Vitellio de Portofino. Jego żona Klaudia i córka Crispina. Traiano Giordano Tertullo z Kapri. Marco Ulpio Africano. Sabina Metella Arboria… — Potok imion. Końca nie widać. Tylko jedna osoba wyróżnia się z tłumu w moich oczach. — Mój brat Cassio — ciągnie Frontinus.
Szczupły mężczyzna o oliwkowej karnacji i oczach jak kawałki polerowanego węgla: sławny bohater wojenny, Kasjusz Lucjusz Frontinus we własnej osobie! Już-już mam mu salutować, lecz gospodarz strzela czterema kolejnymi imionami. Zupełnie jakby ludzie tu wyskakiwali spod ziemi.
— Twój ojciec zaprosił dziś cały Neapolis? — pytam szeptem Adrianę.
— Tylko najciekawszych gości — odpowiada. — Nie co dzień odwiedza nas brytański król. — Chichocze.
Wśród nas porusza się mrowie służących, może niewolników, roznoszących zakąski i napoje. Z początku mam się na baczności, świadom, że to mój pierwszy dzień i że zmęczenie po podróży może wpędzić mnie w tarapaty, z czasem jednak, żebym nie wydał się gruboskórny, wybieram sobie pucharek wina i ciastko z mięsem. Trzymam je w rękach bez kosztowania, tylko niekiedy przykładam je do warg i odsuwam.
Dostojni panowie i panie z neapolitańskiej socjety otaczają mnie tłumnie i zarzucają pytaniami, na które chyba nie oczekują odpowiedzi. Niektórzy mówią po łacinie, inni po rzymsku. Jak długo tu zabawię? Czy wyruszę gdzieś poza Neapolis? Co sprawiło, że zapragnąłem odwiedzić Italię? Czy gospodarka Brytanii ma się dobrze? Czy wszyscy tam mówią po brytańsku, czy powszechna jest również łacina? Czy jest w Brytanii coś, co przypadłoby do gustu turyście z Italii? Czy jedzenie tam i tu jest do siebie podobne? Czy w moim przekonaniu traktat zjednoczeniowy wytrzyma próbę czasu? Czy widziałem już Pompeje? A greckie świątynie w Paestum? I tak dalej, i dalej. Istna kanonada. Odpowiadam w miarę możliwości, lecz męczą mnie nakładające się na siebie pytania. Dziękuję losowi za swą silną posturę. Mimo to po jakimś czasie jestem już tak wyczerpany, że zaczynam mieć kłopot ze zrozumieniem ich szybkiego, potocznego języka. Przestawiam się całkowicie na starszą, czystą łacinę w nadziei, że zechcą wyjść mi naprzeciw. Niektórzy wychodzą, inni nie.
Lucylla i Adriana nie odstępują mnie na krok podczas tych katuszy, za co także dziękuję losowi.
Uzmysławiam sobie, że ci ludzie traktują mnie jak zabawkę. Modną nowość, którą trzeba się nacieszyć, a potem odstawić w kąt.
Z nadejściem zmroku wiatr wiejący od zatoki staje się przenikliwy. Niemalże niezauważenie towarzystwo zaczyna przenosić się do wnętrza domu i na piętro, do olbrzymiej komnaty nad atrium, która zapewne będzie naszą salą biesiadną.
— Chodź — mówi Adriana. — Poznasz wujka Kasjusza.
Sławny generał stoi na drugim końcu sali z założonymi rękami, słuchając niewzruszenie ożywionej sprzeczki, w której uczestniczy jego brat. Ma na sobie ciasny zgniłozielony mundur, na piersi zaś wstążki i medale. Adwersarz Frontinusa, przypominam sobie, to hrabia Pausylipon, którego gospodarz nieformalnie nazwał „Enrico Giunio”. Jest chudy i wysoki, niewiele niższy ode mnie, teraz ożywiony i nastroszony. Z twarzy taki, jakby miał zaraz pęknąć. Marcello Domiziano też się sroży: zgiął kark, zbliżył twarz do twarzy, z furią macha rękami. Mam wrażenie, że od lat czubią się i kłócą w jakiejś ważnej kwestii natury politycznej.
Dyskutują, jeśli się nie mylę, o przyszłości Rzymu. Hrabia Pausylipon dowodzi, że najważniejszym celem imperium jest przetrwanie jako zwarty polityczny organizm — coś, czego chyba nikt poważnie nie podaje w wątpliwość, skoro ponownie dokonał się proces zjednoczenia.
— Nieprzypadkowo Rzym zachował się przez te wszystkie czasy — ciągnie wywód hrabia. — Nie chodzi tylko o władzę jednego miasta nad całym kontynentem. Chodzi o stabilizację, konsekwentność, dominację systemu, który promuje logikę, skuteczność, wynalazczość, planowanie. Dzięki długiemu panowaniu Rzymian na świecie żyje się lepiej. Przynieśliśmy światło tam, gdzie dotąd zalegałyby mroki barbarzyństwa.
Jego argumenty nie wydają mi się kontrowersyjne. Jednakże irytacja na buraczkowym obliczu Marcella Domiziana i zniecierpliwienie, z jakim czeka na moment, kiedy będzie mógł ripostować, świadczą o tym, że w poglądach tych dwóch występują silne rozbieżności, niedostrzegalne dla mnie. Adriana, lgnąc do mnie, prowadzi mnie przez salę i szepcze coś, czego hałas nie pozwala mi zrozumieć i co zagłusza odpowiedź Domiziana.
Choć pod samym nosem sławnego generała trwa dzika wrzawa, on sam wydaje się drzemać na stojąco — nawyk przydatny w czasie przerw w przeciągającej się bitwie — aczkolwiek co pewien czas, chyba w odpowiedzi na zaczepną wypowiedź jednego lub drugiego pieniacza, rozwiera powieki i ciska błyskawice ze swoich niezwykle czarnych oczu. Waham się, czy dołączyć do tej szczególnej grupki osób. Właśnie tam ciągnie mnie Adriana.
— O! O! Cymbelin! — woła Frontinus. — Chodź, poznasz mojego brata! — On też zauważył moją niepewność, lecz kto wie, może szuka okazji, żeby przerwać ten potok nienawistnych słów.
I potok ustaje. Spór, dysputa, jakkolwiek to nazwać, momentalnie cichnie i przybiera postać kulturalnej, błahej pogaduszki. Hrabia uspokoił się zupełnie, dając popis opanowania, jak przystało na patrycjusza, i wita mnie chłodnym, wyniosłym kiwnięciem głowy, Adrianę i Lucyllę klepie po ramieniu i opuszcza towarzystwo, mówiąc, że idzie po drinka. Frontinus, ciągle jeszcze rumiany, lecz jak zawsze pogodny, odwróconą dłonią przedstawia mnie bratu.
— Nasz brytański przyjaciel — mówi.
— Czuję się zaszczycony, Wasza Ekscelencjo. — Kłaniam się lekko Kasjuszowi Lucjuszowi Frontinusowi.
— Ach, przestań, nie trzeba — odzywa się wujek Cassio. — To nie obóz wojskowy. — Mówi po łacinie głosem cienkim i twardym jak ostrze noża, lecz czuję, że chce być miły.