Przez chwilę nie mogę wydusić z siebie słowa, oszołomiony jego obecnością. Wyobrażam sobie, jak ten mały człowieczek — zaiste jest mikrusem takim jak jego brat, tyle że drobniej zbudowanym — kroczy niestrudzenie od Dacji do Galii i z powrotem w siedmiomilowych butach, gasząc zarzewia buntu. Niezwyciężony generał, wybawca imperium.
Niebawem w imperium zostanie rozniecony inny ogień, ja zaś stoję u samych jego źródeł. Tego jednak w tej chwili jeszcze nie wiem.
Kasjusz Frontinus taksuje mnie wzrokiem, jakby brał miarę na mundur.
— Powiedz mi, czy wszyscy Brytowie są tacy wyrośnięci?
— Jestem nieco wyższy od przeciętnej.
— Nasze szczęście. Mało brakło, a byśmy was najechali na samym początku wojny. Nie byłby to spacerek, gdybyśmy napotkali armię takich drągali.
— Najechalibyście Brytanię? — pyta Lucylla.
— Owszem — odpowiada, zwracając się do dziewczyny z przelotnym uśmiechem. — Atak prewencyjny miał zaskoczyć Brytanię, która mogła rozważać przystąpienie do rebelii.
Mrużę oczy, zdziwiony i trochę urażony. Po co drążyć ten drażliwy temat?
— Do tego nigdy by nie doszło — stwierdzam sztywno. — My, Brytowie, jesteśmy lojalistami.
— Tak, tak, wiem o tym. Po prostu rozpatrywaliśmy różne możliwości. Szanse rozkładały się po równo. Wtedy wszystko się ważyło. Dowództwo proponowało: poślijmy tam kilka legionów, żeby przypadkiem nic głupiego nie przyszło im do głowy. Nie możesz pamiętać tych czasów.
Nadal trzymam pucharek z winem… i nadal nietknięty. Teraz jednak, zdenerwowany, upijam spory łyk.
Na przekór etykiecie czuję się zobligowany bronić swoich ziomków.
— Przyjmij do wiadomości, generale — mówię z przesadną oschłością — że nie jestem taki młody, za jakiego mnie masz, i że ani przez chwilę nie zapowiadało się, że Brytania przejdzie na stronę rebeliantów.
Jego straszne oczy rozbłysły. Rozbawieniem? Irytacją?
— Z dzisiejszej perspektywy tak właśnie to wygląda. Ale wówczas, na początku, mieliśmy zupełnie inne odczucia. Ile miałeś lat, chłopcze, gdy wybuchła wojna?
Nie lubię być traktowany jak dziecko. Daję mu to do zrozumienia.
— Siedemnaście. Służyłem w Brytańskim Dwunastym Legionie pod dowództwem Eliusza Tycjanusza Rigisamusa. Walczyłem w Galii i Luzytanii. W korpusie balonowym.
— Aha. — Tego się nie spodziewał. — W takim razie źle cię oceniłem.
— Nie tylko mnie, rzekłbym, ale cały naród. Jeśli w tych mętnych czasach krążyły pogłoski o brytańskiej niesubordynacji, na pewno były sfabrykowane przez wroga.
— Doprawdy? — mówi. — Doprawdy? — Wyraża się łagodnie, lecz jego wzrok jest twardszy i ostrzejszy niż zwykle, a usta ledwo się otwierają.
Adriana Frontina, przerażona tą zapalczywą dyskusją, natarczywie ostrzega mnie spojrzeniem, żebym zmienił temat. Za to jej rudowłosa przyjaciółka Lucylla wydaje się ubawiona tym małym spięciem. Marcellus Frontinus odsuwa się na bok, raczej nieprzypadkowo, i przekazuje służącym wskazówki dotyczące przygotowań do uczty.
Ja tymczasem nie daję za wygraną.
— My, Brytowie, czujemy się takimi samymi Rzymianami jak wszyscy obywatele imperium. A może sądzisz, że pozostały w nas narodowe urazy, sięgające czasów Klaudiusza?
Kasjusz Frontinus na razie milczy, przyglądając mi się uważniej.
— Tak — mówi w końcu. — W rzeczy samej, tak sądzę. Ale to bez znaczenia. Wszyscy, którzy zostali kiedyś wchłonięci przez imperium i nigdy się z niego nie wyrwali, gdzieś w środku zawsze żywią urazę, choćby się uważali za przykładnych Rzymian. Teutoni, Brytowie, Hispańczycy, Żabojady, wszyscy. Stąd dwa razy na przestrzeni wieku mieliśmy paskudne podziały, nie sądzisz? Zrozum mnie dobrze, młodzieńcze, ja nie podważam lojalności twoich rodaków, ani mi to w głowie. Zaszło tu niefortunne nieporozumienie. Stokrotnie przepraszam, przyjacielu.
Spogląda na mój pucharek, który opróżniłem nie wiedzieć kiedy.
— Chciałbyś się jeszcze napić, prawda? Ja też. — Pstryka palcami na przechodzącego sługę. — Hej, chłopcze! Dawaj tu wina!
Odnoszę wrażenie, że moja rozmowa z wielkim bohaterem wojennym Kasjuszem Lucjuszem Frontinusem nie była udana i że nadeszła pora się dyskretnie wycofać. Kieruję bezradne spojrzenie na Adrianę, która w lot pojmuje.
— Już dość tej rozmowy z Cymbelinem, wujku. Oho, przyszedł praefectus urbi. Przedstawmy mu naszego gościa.
Tak, to prawda, zanim się całkiem pogrążę. Znowu się kłaniam, przepraszam. Lucylla ujmuje mnie pod ramię z jednej strony, Adriana z drugiej i razem porywają mnie na drugi koniec wielkiej sali.
— Bardzo się zbłaźniłem? — pytam.
— Wujek szanuje ludzi z charakterem — odpowiada Adriana. — W wojsku nikt nie śmie mu pyskować.
— Tak czy owak, gdzie moje maniery? On, człowiek okryty sławą, i ja, przybysz z dalekiej prowincji…
— To on się niegrzecznie zachował — mówi z zapałem Lucylla. — Nazwał twój naród zdrajcami imperium! Jak mógł coś takiego powiedzieć?! — Cichszym głosem mruczy mi na ucho: — Jutro zabieram cię do Pompei. Tam się nie będziesz tak nudził.
Jestem po śniadaniu, gdy przyjeżdża po mnie do hotelu w przewspaniałej kwadrydze z mahoniowymi wykończeniami i jedwabnymi frędzlami, błyszczącej od złota, zaprzężonej w dwa cudowne białe konie i dwa olbrzymie siwki. W zestawieniu z nimi powóz, który wczoraj podesłał mi Marcellus Frontinus, wydaje się szpetny. Porównując go do cesarskiego rydwanu, mocno się pomyliłem. Ta kwadryga z pewnością była bliższa oryginału.
— Przyjechałaś nią z Rzymu? — pytam.
— Ależ skąd, przyjechałam pociągiem. Rydwan pożyczyłam od Drusa Tiberia. On uwielbia takie cacka.
Podczas przyjęcia tylko mimochodem zetknąłem się z młodym Frontinusem i byłem nim mocno zniesmaczony: młody mięczak, wypomadowany i wyperfumowany, na dłoniach po trzy lub cztery złote sygnety, ospałe ruchy i delikatne ziewnięcia, książę jak malowanie. Bezwstydnie adorował słodkimi spojrżeniami swojego przystojnego przyjaciela Ezia, który wydawał się głupi jak gladiator, którym pewnie kiedyś był.
— Ile kosztuje taka kwadryga? — pytam. — Pięć milionów sestercji? Dziesięć?
— Prawdopodobnie więcej.
— I on ci ją tak po prostu pożycza na przejażdżkę?
— Spokojnie, ma jeszcze lepszą. Druso jest rozpieszczonym synusiem bogacza. Marcello niczego mu nie odmawia. Uważam, oczywiście, że to karygodne.
— Tak — potwierdzam. — Okropne.
Nawet jeśli wyczuła ironię w moim głosie, nie daje po sobie nic poznać.
— Ale skoro chętnie pożyczy na dzień lub dwa jeden ze swoich pięknych rydwanów przyjaciółce siostry…
— To czemu nie skorzystać, co?
— Otóż to.
I tak sobie razem jedziemy nadbrzeżną promenadą, ja i ta piękna, pełna wdzięku rudowłosa nieznajoma z Rzymu. Jedziemy do Pompei kwadrygą, na widok której cesarz dostałby rumieńców. Pojazdy na drodze ustępują nam pierwszeństwa, jakby rzeczywiście był to rydwan cesarza. Nasze konie mkną na wschód, a potem na południe z chyżością rumaków Apolla, klekocząc podkowami po szerokiej, przepięknie brukowanej drodze.
Lucylla i ja zachowujemy między sobą należyty odstęp, jak przystało na szlachetnie urodzonych ludzi, i miło, choć powściągliwie gawędzimy sobie o wczorajszym przyjęciu.
— O co wam poszło — pyta — że pokłóciłeś się z wujkiem Adriany?